O braku motywacji, progu boleści i konającym żuczku

O progu boleści, konającym żuczku, efekcie Zeigarnik, braku motywacji do działania, wiszących nad nami niedokończonych sprawach i plaskaczach o ścianę.

W miniony czwartek był jeden z tych dni, podczas których czułam się jak żuczek powalony na plecy. Wierzgałam rozpaczliwie nogami, bujałam się na pleckach i znikąd nie było widać ratunku. Próbowałam na milion sposobów zmobilizować się do jakiegoś konstruktywnego działania. Pokonać próg boleści, za którym byłoby już jakoś z górki. Wykorzystałam chyba wszystkie sposoby żeby się oszukać i zmobilizować do działania.

Zaczęłam dzień od czytania książki żeby zaczerpnąć trochę inspiracji. A gdy już uznałam, że czytanie to niewiele ma z inspiracją wspólnego, a więcej zdecydowanie z odwlekaniem i łudzeniem się, że przecież zdobywam cenną wiedzę, żeby się nią podzielić, nastawiłam budzik na za 15 minut żeby w tym czasie naszykować się do skoku w wir pisania. Ha! Nawet o pisaniu co nieco czytałam. Że pisarze i pismaki uwielbiają mieć to już za sobą, ale cierpią często okrutne katusze w trakcie. No i tak szykowałam ten skok, machając w wyobraźni łapkami w lekkim przykucu…

I raz, i dwa, i trzyyyy!

Budziczek zadzwonił, skoczyłam prężnie niczym pchła na psi grzbiet i najwyraźniej źle wymierzyłam, bo odbiłam się tylko od ściany. Próg boleści pokonał mnie

Pomyślałam, że aby się zmotywować spróbuję napisać coś o efekcie Zeigarnik. Dawno, dawno temu, pewna radziecka uczona przesiadywała w ogródku piwnym w Berlinie w towarzystwie innych tęgich głów psychologii. Zaobserwowała, wydumała, a potem zbadała eksperymentalnie i opisała pewne zjawisko i przykleiła do niego swoje nazwisko. Bluma, bo tak jej było na imię, zauważyła, że ludzie pamiętają lepiej zdarzenia, które im przerwano lub z jakiegokolwiek innego powodu ich nie skończyli. Barwna anegdotka, którą przeczytacie chyba w każdym artykule w internecie i poza nim, który dotyczy tego efektu jest taka, że Bluma dokonała tej obserwacji na kelnerach, którzy jak się okazało – pamiętali znakomicie co kto zamówił, dopóki klienci się nie rozliczą. A potem szast, prast, hokus pokus i co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr.

No ale jak tak zasadziłam się na ten temat, umyśliłam sobie anegdotki i porównania, to zapytałam jeszcze wujka Google co inni już na temat tego efektu napisali. I mi się odechciało. Bo nie dość, że wszyscy piszą o Blumie, ogródku piwnym i kelnerze, to jeszcze okazuje się, że w niektórych badaniach nie udało się tego efektu powtórzyć. I że muszą zajść jakieś specyficzne warunki żeby do niego doszło. 

Koszyk na grzyby

Efektowi temu, a właściwie brakowi domknięcia poznawczego, z którym związane jest pragnienie powrotu do przerwanego wątku, przypisuje się różne intrygujące z punktu widzenia motywacji rzeczy. Na przykład to, że pomaga ruszyć z kopyta i zachowywać w tym regularność w pracy czy nauce. Mówią, że efekt ten wiąże się z pamięcią krótkotrwałą i naszą potrzebą domykania spraw, żeby nie musieć o nich pamiętać i ich przetwarzać. Bo ten “magazynek” pamięci jest wielkości dajmy na to – koszyka na grzyby, a nie kontenera, w którym przyjeżdżają do nas trampki z Chin. I jak tych grzybów (czyli rzeczy, o których trzeba pamiętać) jest za dużo, to nasze umysłowe ręce nam odpadają od ciężaru tego koszyka. Nie lubimy mieć pootwieranych zbyt wielu spraw. A domykanie ich jest dla nas z kolei jak kieliszek smacznej naleweczki z dopaminy. No kto się nie cieszy, że może wykreślić jakąś pozycję z listy zadań na dziś albo na ten tydzień? To moment piękny jak tęcza i smaczniejszy od lodów słony karmel! Zakończenie jakiegoś zadania daje nam dziką radość, spokój ducha i przynosi błogie zapomnienie. No, albo przynajmniej to, że ta jedna rzecz już nad nami nie wisi. 

Zaczynać z górki

Oglądałam kiedyś wywiad z Jeanem Piagetem, słynnym badaczem rozwoju dzieci na różnych etapach ich życia. Był ponoć niemożliwie płodnym pisarzem. Nie pamiętam już iloma napisanymi pracami się szczycił, ale była to liczba wręcz nieprzyzwoita. I podczas tamtego wywiadu Piaget zdradził swój mały sekret takiego znakomitego powodzenia w przelewaniu słów na papier. Wykorzystywał efekt Zeigarnik nie kończąc pisania w jakimś sensownym miejscu, które pozwalałoby mu na przyjemność odhaczenia kolejnego rozdziału na dziś, tylko przerywał pracę wciąż mając w głowie myśl do zapisania. Jak twierdził – czasem nawet w połowie zdania.

Czujecie to?

Mam poczucie, że gdybym zostawiła taką myśl to do rana prześwidrowałaby mi mózg na wylot! Czytałam o tym także jako anegdotę w książkach Roberta Cialdiniego i na różnych blożkach, w poradnikach. Nie wiem czy to wciąż jest efekt Zeigarnik, bo dotyczył on pierwotnie tego, że zadania niewykonane do końca, pamiętane są lepiej niż te zamknięte (a później dokonano małej korekty i uznano, że zadania przerwane są lepiej przypominane niż te, które zostały ukończone). Ale pal to licho. Mam wrażenie, że bardziej chodzi tu o jakiś efekt, który nazwałabym z górki na pazurki albo efekt rozpędu. Być może chodzi właśnie o pamięć, a może o to, że ten wątek ma okazję sobie pokiełkować, a głowa ma szansę go przetrybić i następnego dnia mamy to już lepiej przemyślane, poukładane? A już na pewno – wiemy od czego zacząć. Rzeczywiście łatwiej jest coś robić, gdy wiemy co to ma być. Myślenie KOSZTUJE strasznie dużo energii. Najgorzej siedzieć nad pustą kartką i cierpieć z migającym kursorem nienawiści, który pojawia się i znika w dokumencie tekstowym, jakby odmierzał czas. 

Cichy dramat

Ja się jakoś szczególnie nie zaprzyjaźniłam z tym kończeniem myśli w pół zdania. Dla mnie to jak niedowysikać się do końca. Cichy dramat. Dramatem są dla mnie również rozpoczęte wątki wiszące mi nad głową jak gradowe chmury. Praca magisterska! Właśnie zaczęłam ją pisać, więc mam tę boleść na świeżo. I jak do niej usiadłam to czytałam i pisałam jak wściekła przez ponad tydzień, a po niedługim czasie kolejny tydzień. Nie jest gotowa i dopiero zaczęłam badania ale przynajmniej mam pozamykane pewne wątki. Całkiem możliwe, że gdyby były pootwierane to pisanie śniłoby mi się po nocach. Nie wiem jak prokrastynatorzy radzą sobie z tym zostawianiem takich spraw na ostatnią chwilę. Muszą mieć mechanizmy obronne mocniejsze od Ketonalu Forte czy innego leku przeciwbólowego dla słoni. 

Być może to kwestia tego, że w ogóle jestem rozkminiaczem i mój koszyk na grzyby z trudem mieści kolejne wątki. Jeśli nie mogę czegoś roboczo skończyć, to mam potrzebę choćby zapisania sobie bazgrołami kilku wyrazów, które następnego dnia rozkwitną w zdania. Tak mi lepiej. Zresztą, jak skończę jakiś tekst to często i tak jeszcze nad nim potem dumam. I tak nierzadko musi sobie trochę poleżeć, zanim będzie zdatny do spożycia (taki leżakowany jest często lepszy). I trybi się, mimo że jest już niby skończony. Ale leży przynajmniej w szufladzie, a nie w mojej głowie. 

Tryb konającego żuczka i inne efekty

Jakimś cudem jednak, gdy chciałam pożalić się Wam z tej rozpaczy, żuczek pochwycił przyczepność jedną łapką i obrócił się na brzuszek. Może nie przeskoczył progu boleści ale się przez niego powolutku przegramolił. Jeszcze taka jedna myśl przypałętała mi się na koniec, że być może dzięki temu, że Bluma nazwała odkryty i opisany przez siebie efekt swoim nazwiskiem, to dziś każdy kto o nim pisze, opowiada też o niej. Że radziecka uczona, że kawiarenka. I choć czasem przewracam oczami, gdy muszę się uczyć takich nazw, które w ogóle nie zawierają w sobie wskazówki czego dotyczą, to akurat w tym przypadku mi się to podoba. Może dlatego, że Bluma ma fajne nazwisko. Ale zwykle wolę żeby nazwa oddawała sens.

Dlatego gdybym miała wymyślić określenie dla stanu absolutnej niemożności zebrania się do działania, jakiego czasem doświadczam, nazwałabym go trybem konającego żuczka. Niechciejstwo, które trzeba pokonać żeby zrobić coś konstruktywnego – progiem boleści, a wykonanie pierwszego kroku żeby się z niego wyrwać – efektem wiązania butów biegowych.

I już naprawdę na koniec powiem Wam – nie wierzcie jak tacy ludzie jak Piaget mówią Wam jak się zmotywować do działania, gdy bardzo Wam się nie chce. Pod tym względem chyba nie można do końca ufać gościowi, który pierwszą naukową rozprawę (dotyczącą albinotycznych wróbli!) napisał mając zaledwie… 10 lat. Uważajcie żebyście nakarmieni takimi pięknymi historiami, biorąc zamach na pchli skok motywacyjny nie zaliczyli plaskacza o ścianę

Miłego dnia, Słodkie Żuczki!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *