Konsumpcjonizm doświadczeń – co zrobić żeby się nie przejeść

Fot. Alexandru Manole

O tym z jaką lekkością rynek podsuwa nam smakołyki, którymi możemy się przejeść, dlaczego czasem warto jeść małą łyżeczką i czym jest dzisiejszy konsumpcjonizm.

W czasach PRL pomarańcze to był absolutny hicior i rarytas, dostępny tylko od święta. Moja siostra miała specjalny zeszyt z poopalanymi finezyjnie kartkami, do którego wklejała opakowania (!) po batonikach, wafelkach, czekoladach i innych słodyczach z zagranicy. Nie dlatego, że miała takie totalnie hipsterskie, odjechane hobby. I nie była jedyną w Polsce kolekcjonerką takich osobliwości. Po prostu to były PAPIERKI PO SŁODYCZACH Z ZAGRANICY! W czasach, gdy tu, na biało-czerwonej ziemi do wyboru były wyrób czekoladopodobny, oranżada i gumy kulki. W niezbyt fancy opakowaniach. Po co w ogóle o tym mówię? I czy dołączam właśnie potajemnie do grona tych, którzy będą teraz smęcić, że w peerelu było jakoś fajniej? 

Zamiast frytek i ajfonów

Niedawno, podczas spaceru z S. rozmawialiśmy sobie o tym, że doświadczanie is the new konsumpcjonizm. Był taki czas, że samo posiadanie fajnych rzeczy przestało być już fajne. Choć oczywiście musieliśmy się najpierw nasycić tym, że w ogóle możemy mieć te różne rzeczy. Że możemy opychać się pomarańczami aż będziemy sikać sokiem czy mirindą. A także zarobić na tyle, żeby można było sobie kupić magnetofon na kasety. Potem łolkmena, wreszcie odtwarzacz płyt cd, empetrójkę i so on.

Po prawdzie to ani trochę nam ta potrzeba kupowania, posiadania i gromadzenia nie przeszła. Ale z czasem, w walce z rozbuchaną konsumpcją i materializmem, coraz częściej słyszało się skąd inąd bardzo mądre słowa, że LICZĄ SIĘ DOŚWIADCZENIA. Że lepiej być niż mieć. Że pomarańcze zgniją, kaseta się skasuje albo magnetofon ją wciągnie. I w ogóle to będzie ją można raczej oglądać w muzeum techniki niż we własnym domu. No a doświadczeń nikt nam nie zabierze

Wrażenia na wagę złota. Z przewagą “na wagę”

No i prawda to szczerozłota! Bo czy można zapomnieć ten widok, gdy po raz pierwszy leciało się balonem? Czy nie zawsze już będziemy czuli smak też pysznej drożdżówki, zasłużonej stukilometrowym biegiem? Jak wielu ludzi miało tę unikalną okazję jeść potrawkę z węża na pustyni czy inne takie? Doświadczanie jest piękne wiąże się z silnymi emocjami. Wije gniazdko w naszej pamięci, w którym pisklęta wspomnień będą wciąż rodzić się na nowo.

Jeno tak samo jak można się zapchać pomarańczami i czekoladą, tak można też się zapchać doświadczaniem. Bo żeby te wydarzenia naprawdę miały znaczenie i ciągle smakowały słodziutko z kwaśną nutką, to nie może ich być za dużo. Bo zleją się w jedno i spowszednieją. To będzie po prostu kolejny z 350 weekendów w Barcelonie. Czterdziesty piąty bieg na stówę, osiemnasty lot w tunelu aerodynamicznym czy 52. kolacja z widokiem na ocean.

Mam wrażenie, że zaczęliśmy konsumować doświadczenia – loty balonami, weekendy w Barcelonie jak pomarańcze. Rynek z finezyjną lekkością podsuwa nam kolejne i zachęca, nęci. Coś, co kiedyś trzeba było sobie w sporym pocie czoła zorganizować (co dodawało doświadczeniom jeszcze więcej smaku), dziś jest znacznie łatwiejsze. I, swoją drogą, czasem traci na fajności. Bo właściwie jak Cię stać, to możesz zapłacić i iść na Everest. Polecieć w podróż dookoła świata i łowić piranie w Amazonii, jadąc na zorganizowaną wycieczkę.

Nie zamierzam tego krytykować czy mówić:

A fe, oszukiści! Samemu trzeba sobie namiocik zanieść i samemu kleszcze z zadka wyciągać!

Los pomarańczy

Chodzi mi raczej o to żeby zobaczyć w tym te pomarańcze, które stały się łatwo dostępne. I przez to nie są już takie sexy, nie dają już tak ekstatycznych doznań. A swoją drogą to ich smak naprawdę się popsuł, bo są uprawiane masowo. Doświadczenia też są coraz tańsze, coraz łatwiej dostępne (choć oczywiście są wśród nich też dobra luksusowe). A co za tym idzie – można się trochę pogubić w ich konsumpcji i napychać się nimi, bo po prostu są i można.

No i bo inni doświadczają i to pokazują, więc nie można zostawać w tyle. Więc też trzeba latać do Barcelon i tak dalej (smrodząc w chmurach spalinami mimo że nie używa się słomek i foliowych torebek żeby się żółwiki nie dławiły). Myślę nawet, że w niektórych może się rodzić poczucie lęku przed tym, że zostaną w tyle. Bo skoro oni tak nie chapią tych doświadczeń, to ich życie jest nieciekawe. Bo przecież świat naokoło krzyczy, że musisz doświadczać żeby nie marnować życia! Można odnieść wrażenie, że w niektórych kręgach ludzie biorą udział w wyścigu kto więcej przeżyje. No i ponieważ wszystko jest takie “w zasięgu ręki” to jak nie konsumujesz doświadczeń, to jesteś loserem, nie?

Fot. Jorge Guillen

Małą łyżeczką

I tak sobie myślę, choć i tak nic mi do tego, że może warto czasem konsumować te doświadczenia małą łyżeczką. Żeby nie mieć potem poczucia, że to wszystko zlewa się w jednolitą masę i że wszystko już było. Żeby poczuć smak wyczekiwania na coś specjalnego.

P.S. Swoją drogą, myślę, że z różnych względów “zrób to sam” is the new konsumpcjonizm. Skoro posiadanie już jest passe, a wielu ludzi ma już dosyć gonienia za kolejnymi doświadczeniami i tyrania żeby zarabiać na nie kasę. I gdy zrobienie czegoś własnymi rękami jest takie terapeutyczne i uwalniające, to pewnie będziemy obserwować jego rozwój w ofertach na rynku. Kursy, warsztaty, zestawy do haftowania z zaznaczonym wzorem i wymierzonymi ilościami kordonków. Może za jakiś powstaną oferty w stylu – uszyj balon, którym polecisz? No, może troszkę poniosła mnie fantazja. Ale wiecie co mam na myśli. Myślę tylko, że i tu warto pamiętać, że gdy coś staje się zbyt łatwe i zostanie nadmiernie uproszczone, to choć będzie łatwo dostępne, to nie nasyci nas tak jak pomarańcze od święta.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *