Jak to jest mieszkać nad morzem? Czyli 1,5 roku w Sopocie

O wietrze i mewach, kłuciu śledziem w nerkę, sezonowych imprezach na dwie zmiany, porzucaniu stabilnego lądu, piachu i przestrzeni, która działa terapeutycznie.

Fot. Michał Wiśnia Wiśniewski

Wczoraj był wyjątkowo wietrzny i ponury dzień w Jastrzębiej Górze. Za oknem padał poziomo drobny śnieg i najgorszego wroga (gdybym takiego miała) nie wysłałabym do sklepu po mleczko. I naszło mnie, że to dobry czas żeby opowiedzieć trochę o tym jak mi się mieszka nad morzem.

Nowy rozdział

Mija właśnie półtora roku odkąd przeprowadziłam się na wybrzeże Bałtyku. Pod koniec września 2019 roku wynajęłam swoje mieszkanie w Bielsku-Białej i zrealizowałam jeden z najbardziej wariackich pomysłów, przyjeżdżając tu bez żadnej perspektywy pracy, jadąc przez całą Polskę ze spakowanym do bagażnika rowerem, wielkimi leżankami piesków, biurkiem, komputerem stacjonarnym i wygodnym fotelem mojego chłopaka programisty, który zdecydował się na to wariactwo razem ze mną. W dodatku Staś spakował się jak na wojnę albo jakby miał już nigdy nie wracać na południe. Jechało z nami nawet kilka litrowych słoików miodu, wyciskarka do czosnku i dziadek do orzechów. Stanęłam tylko Rejtanem, gdy chciał zabrać ze sobą uszkodzoną tarkę nadającą się już chyba tylko do wysłania jej w kosmos za pomocą saletry i cukru. Czułam się trochę jakbym jechała na wakacje, choć gdzieś w głębi miałam nadzieję, że to już będzie to miejsce, w którym chciałabym zostać. Że sobie tu poukładam. 

Pomysł był to wariacki, bo po raz kolejny miałam zaczynać coś od zera. W Bielsku-Białej zostawiałam cudownych sąsiadów, takich nie z dzisiejszego egoistycznego świata. Takich, do których można zejść w kapciach albo samych tylko skarpetkach, taszcząc pod pachą grę planszową i orzeszki. Zostawiałam wiele znajomości, które dopiero zaczynały kiełkować w coś bliskiego i bardzo serdecznego, jak i takie, które już zapuściły korzonki. Zostawiałam moich jogowych uczniów, z którymi nie tylko wyginaliśmy się na matach, ale również prowadziliśmy ważne rozmowy o życiu. Których psy i koty przychodziły się do mnie łasić. No i mieszkanie, które przecież ledwie rok wcześniej urządziłam, dokładnie tak jak chciałam. Zostawiałam za sobą też wiele słodko-gorzkich wspomnień. Właściwie – wspomnień we wszystkich smakach.

Co za sobą zostawiłam?

  • Dom na Sowiej z kominkiem i ogrodem, w którym mogłam wreszcie zrealizować swoje marzenie o częstym goszczeniu znajomych, którzy wpadali na dłużej, więc i spotkania były bogatsze jakościowo.
  • Zimne mieszkanie w Lipniku, w którym spędziłam kilka miesięcy po rozstaniu z byłym mężem i po drugiej operacji kolana.
  • Mieszkanie na Piastowskiej, z którego chodziłam na piechotę na starówkę, a nieopodal było stare grodzisko, na którym uwielbiały łobuzować w trawie moje pieski.
  • Niepewne początki relacji ze Stasiem, których się bałam, bo czułam jak jesteśmy różni.
  • Rozwód i spotkania z byłym mężem, od których długo nie mogłam się odkleić, bo obydwoje nie chcieliśmy żeby wszystkie te lata naszego bycia razem, naszych przygód i przyjaźni, skończyły się tak po prostu, na amen.
  • Wszystkie miejsca, które już były “moje”, oswojone i ulubione.
  • No i góry, które tak przecież uwielbiam i które miałam na wyciągnięcie ręki. Kozią Górę, na którą chodziłam myśleć nad rozwiązaniami problemów.
  • Zostawiłam również studia w Katowicach, koleżanki i kolegów z tej “szkolnej” ławki, z którymi też już bardzo się zżyłam.

Wszystko to tam zostało. I było to inaczej niż wtedy, gdy wyprowadzaliśmy się z K. w góry. Teraz było to dużo bardziej w nieznane, bo właściwie jedynym, co naprawdę łączyło mnie z Trójmiastem, była przyjaźń z Asią, z którą miałam mnóstwo wspólnych doświadczeń. A w ciągu tamtego roku odnalazłyśmy w sobie soul sisters

Wygłupki z Asią na molo w Orłowie

Jedyne czego byłam pewna, to że będę musiała tu zostać co najmniej do końca studiów, czyli 2,5 roku, bo po pierwsze – ileż można się przenosić podczas studiów trwających 3,5 roku? A po drugie – bo ku mojemu wielkiemu zdziwieniu – program w Sopocie istotnie różnił się od tego w Katowicach i miałam nadrobione sporo przedmiotów. W drugą stronę nie byłoby już tak łatwo nadgonić. Wiedziałam zatem, że muszę sobie tu poukładać życie choćby przez ten czas. 

Lęk

Zostałam bez pracy, bez znajomych (poza Asią rzecz jasna) i z całkiem nową kartką do zapisania. Początki były tak samo pasjonujące, co stresujące, bo przez długi czas nie mogłam się uspokoić wewnętrznie z tym, że nie mam pracy i nieszczególnie ktokolwiek tu szuka nauczyciela jogi. W tych kilku pracach, do których aplikowałam jakoś też nikt mnie nie szukał, więc postanowiłam poświęcić się nauce i pisaniu książki, której pierwsze strony napisałam ledwie 2 miesiące wcześniej będąc tu na wakacjach. Te dwie rzeczy akurat wychodziły mi dobrze. Zaczęłam również nagrywać podcast – trochę z ciekawości, a trochę dla przełamania swojego wstydziocha. Czy Wy też tak macie, że skręcacie się z obciachu, gdy słyszycie swój nagrany głos? Też nie brzmi jak głos tego He-Mana, który wibruje w Waszych głowach?

Nagrywałam zatem, pisałam, uczyłam się i chodziłam z pieskami na plażę, a Staś jeździł do pracy w centrum Gdańska, uczyć sztuczną inteligencję rozpoznawania kotków, piesków i parówek na zdjęciach. Najbardziej bałam się, że marnuję czas. Że gonię za jakąś mrzonką. Że to, co piszę i tak wyląduje tylko w szufladzie, a w najlepszym przypadku po prostu wrzucę tę książkę w odcinkach na blog, który będzie tak sobie leżał ukryty w jednym z najdalszych zakątków internetu. 

Wind of change

Mnóstwo ukojenia dla moich nerwów i rozluźnienia dla spiętych pleców przynosiły spacery po plaży. Morty wyskakiwał łapać frisbee w locie, Łajka pędziła jak bolid i szczekała, gdy za bardzo ociągałam się z rzuceniem jej piłki. A morze i chmury były pięknie stalowe. Plaża niemal pusta. Uwielbiam tę chłodną porę roku nad Bałtykiem, choć na początku nie byłam pewna czy uda mi się przyzwyczaić do tego, że tak często tu wieje. W efekcie chodziłam przez kilka miesięcy zasmarkana, z obolałym gardłem i niezbyt szczęśliwymi zatokami, mimo że z czapką się nie rozstawałam. Oczywiście ten wiatr ma też swoje plusy! Dzięki temu w powietrzu czuć mniej woni palonych opon i akumulatorów, czy czym tam jeszcze ludzie palą. Na pewno mniej niż w Bielsku-Białej położonej rzut maleńkim tylko beretem od Żywca, jednego z najbardziej zanieczyszczonych miast w Europie.

Na plaży pieski szybko wypatrzyły “swojaka” – drobniutką whippetkę Mimi, szybką, zwinną i o szaleńczej duszyczce. A ja zdobyłam znakomitą towarzyszkę spacerów i pogaduszek – Kasię. Bieganie po plaży daje chartom  niezwykłe możliwości rozwinięcia prędkości, a ja nie muszę się przejmować, że znikną mi z pola widzenia, wpadną pod samochód, pobiegną za jakimś kotedżem czy leśną zwierzyną, która zostawi swój ślad na skraju polanki. Okazało się też, że po kilku podejściach do morza jak do jeża pieski pokochały kąpiele, a Łajcia nawet morsuje. Szczęśliwie nikomu też raczej nie przychodzi do głowy urządzać bistro dla gołębi czy innych zwierzaków, co nieustannie ma miejsce na osiedlowych trawnikach. Dlaczego ludzie wyobrażają sobie, że gołębie czy inne ptaszki miałyby ochotę rozkoszować się gnijącymi resztkami zupy pomidorowej z kluseczkami albo kośćmi z kurczaka? Zawsze się zastanawiam nad tokiem myślenia osób, które pragną z “dobroci serca” dokarmiać zwierzynę zagubioną w miejskiej dżungli. Czy nie zdają sobie sprawy, że dokarmiają po prostu osiedlowe psy, którym siłą trzeba te kości wyciągać z gardła? A może po prostu nie mają w domu śmietnika? Ptaszki w każdym razie zdają się nie być zainteresowane, a pieski dodały sobie te bistra do ulubionych w swojej psiej wersji fejsBURKA. 

Na plaży szczęśliwie takich spotów nie ma, jednak nie oznacza to, że nie ma szczególnych atrakcji, które mogłyby zwierzaki przyciągnąć. Od czasu do czasu morze wyrzuci jakąś nie najlepiej się czującą flądrę lub galaretki chełbi modrej – krążkopława z typu parzydełkowców (Wam też kojarzy się to ze szpiegiem z krainy deszczowców?). 

Sezon

Poza sezonem Sopot robi się całkiem przyjemnym miejscem do życia. Można spacerować po molo i oglądać z niego panoramę miasta i wybrzeża. I nie trzeba za to bulić ciężkiego mieszka wypełnionego po brzegi złociszami. Nie trzeba przedzierać się pół godziny w jedną stronę do psiej plaży (dwie całkiem fajne są na pograniczu Sopotu i Gdyni, jedna nad rzeczką Sweliną, druga dalej na północ).

W sezonie sprawy mają się zgoła inaczej.

Dzikie hordy ludzi, budy z goframi i kawą, stragany z pamiątkami z muszelek i plastyku, impreza na dwie zmiany i korki. Dlaczego ludzie chcą wydawać furgonetki złota za wakacje w zatłoczonym “uzdrowisku”? Niby – bo ciepło, można się zjaszczurczyć na piaseczku za parawanem, pomoczyć łydki w wodzie, wybudować parę zamków z piasku, iść na gofra i rybkę. Na wypadek “niepogody”, Trójmiasto oferuje znacznie więcej atrakcji niż np. taka Jastrzębia Góra, w której można sobie zrobić zdjęcie w fotobudce, pograć w cymbergaja czy iść do… muzeum figur woskowych albo kina 9D, mieszczącego się w trochę większej blaszanej budzie niż ta, w której można kupić wędzone ryby. Dobrze, z tej perspektywy rozumiem ten Sopot już znacznie bardziej! Ale wciąż nie są to wakacje pod palemką nad turkusowym morzem, a przez sporą część lata woda w zatoce staje się gratką dla miłośników podglądania tajemnego życia sinic.

Osobliwości rynku nieruchomości

Mieszkanie w Trójmieście jest ciekawym doświadczeniem. Z jednej strony to po prostu duża aglomeracja policentryczna, dobrze skomunikowana (kolejka i obwodnica), oferująca fajne miejsca pracy i ośrodek akademicki. Z drugiej jednak miasto nadmorskie, z portem i plażami. I to tworzy ciekawą mieszankę. Na przykład gdy chcesz wynająć sobie mieszkanie, co chwilę nacinasz się na ofertę od września/października do kwietnia. A potem racz pakować swój tobołek i czmychaj czym prędzej, bo idzie sezon i właściciel będzie trzepał hajsy na turystach. A po sezonie – zapraszamy z powrotem. Byle bez dzieci i zwierzątek. Znakomity deal dla studentów, bo takie mieszkania poza sezonem są też zwykle tańsze. Choć dla studentów są jeszcze bardziej klasyczne opcje. Wynajem pokoju za około 9 stówek w mieszkaniu, w którym takich cel jest kilka, ze wspólną kuchnią i łazienką. Taki malutki akademik.

Jeśli marzy Ci się kupno mieszkania blisko morza to jeśli stać Cię żeby wydać tak po dychu za metr to znajdziesz coś być może w wielkiej płycie. Albo nie. W nowym budownictwie będziesz raczej musiał wyskoczyć z jakichś 14-16 tysięcy od metra. Albo więcej. No chyba, że planujesz kupić przy porcie w Gdyni (jeśli tam akurat mieszkacie to zamknijcie proszę oczy i powiedzcie nananana, gdy będę mówić, że to prawdopodobnie najbrzydsze miejsce na świecie) albo w Gdańsku obok dawnego jeziora zasypanego gruzem i odpadami z elektrowni. Tam nowe mieszkanie kosztuje “tylko” ok. 8000 zł za metr. Jeśli nie masz tylu hajsów – w Twoim zasięgu są osiedla na południu Gdańska, blisko obwodnicy Trójmiasta. Szum trasy będzie usypiał Cię do snu. 

Plaża w Sopocie

W Sopocie, gdy powiesz że masz budżet na coś poniżej 12 tysięcy od metra, zobaczysz tylko złote zęby dewelopera obnażone w pobłażliwym uśmiechu. Pewne mieszkanie na Kolibkach w Gdyni, blisko psiej plaży, na które nie wystarczyłoby mi nerek, płuc, wątrób i innych narządów żeby je dorzucić do kredytu na 30 lat, podrożało o 90 000 zł w ciągu kilku miesięcy. Zatem – nie przywiązujcie się nadmiernie do cen, które podałam, bo pewnie uległy zmianie od momentu, gdy zaczęłam pisać pierwsze słowa tego tekstu. Cóż, Trójmiasto jest jedno, a portmonetek w całej Polsce, które mają wystarczająco dużą objętość by pomieścić gotówkę na takie mieszkania – wiele. Zresztą, kupują je nie tylko Polacy, ale również inne nacje, dla których taki piniądz to jak dla nas wydatek na używane auto na łysych oponach. Czy coś w ten deseń. 

Nie sądzę bym chciała mieć drugie mieszkanie, czy też letnie mieszkanie akurat w Trójmieście, zwłaszcza gdybym była Norweżką. Ale po dosyć krótkim okresie mieszkania tu stwierdziłam, że pierwsze, to podstawowe, na pewno chciałabym mieć. Na pewno nie w Sopocie, choć fajnie tu pomieszkać, poobcować z pięknem kamienic i willi, które zdobią drewniane werandy, przechadzać się tutejszymi parkami, nadmorskim bulwarem. Posiedzieć w knajpkach tuż przy plaży i pogapić się na morze, na bandę łabędzi, która zaczepia spacerowiczów uprawiając swoją łabędzią wersję “czy ja mogę pani zadać pytanie?”. Na dłuższą metę – warto by też zarabiać po sopocku, bo nawet cena paliwa rośnie, gdy przekroczysz granicę tego miasta, a tutejsze sklepy należą zdecydowanie do tych typu “marża 100%”.

Patriotyzm lokalny

Raczej też nie zamieszkałabym w Gdyni, bo (właśnie straszliwie się narażam Gdynianom!) nie poczułam zupełnie wspaniałości tego miejsca, nad którą wiele osób się rozwodzi. Mimo że z trzech stron otoczona lasem, niewielka, kompaktowa i zapewne z dobrym klimatem, to jednak w moim odczuciu nieładna, betonowa i postsocjalistyczna. Mam nadzieję, że nie otrzymam teraz łomotu od kibiców Arki Gdynia ani nikt nie będzie we mnie rzucał nieświeżymi śledziami. Zanim przeprowadziłam się do Trójmiasta traktowałam je znacznie bardziej jak jeden organizm. Jednak okazało się, że byłam w srogim błędzie, bo wielu mieszkańców kultywuje tutaj lokalny patriotyzm i wcale nierzadko słyszy się to mrożące powietrze pytanie: A które miasto bardziej Ci się podoba: Gdańsk czy Gdynia? Zwłaszcza w oczach Gdynian widziałam ten kibicowski błysk, który każe Ci zastanawiać się jak teraz wybrnąć z sytuacji i jaką przyśpiewką się obronić albo jakiej dyplomatycznej odpowiedzi udzielić. 

Powiew historii

No ale cóż zrobić! Kto jest łasuchem na architektoniczne piękno i choć raz był na starówce w Gdańsku, ten już nie zadowoli oczu klockami modernizmu (czuję już pierwsze ukłucie śledziem w nerkę). Wstyd się przyznać ale dopiero wizyta w jednym z gdańskich muzeów uświadomiła mi, że ponad 90% zabytkowego śródmieścia zostało zniszczone w 1945 roku. Ponoć ok. połowy zniszczeń było rezultatem nalotów w trakcie wojny lub ostrzału artyleryjskiego podczas walk. W zrujnowaniu drugiej połowy paluszki maczały wojska sowieckie. A właściwie nawet nie paluszki ale całe łapska i buciory. Było to dla mnie potężnym szokiem, bo spacerując po starówce zawsze czułam taki szczególny powiew historii. Teraz mam tym większy szacun dla tych, którzy to miasto odbudowali. Na gdańskiej starówce bywam dosyć rzadko ale za każdym razem jest to dla mnie małe święto.

Mam do tego miasta szczególny sentyment, bo gdy przyjeżdżałam tu jako nastolatka w niemal magiczny sposób ekscytowało mnie, że są tu drogowskazy na Sztokholm i Helsinki i to nie na tej zasadzie, że gdzieś tam daleko, za górami, za lasami, jak pojedziesz do końca tą autostradą oczom Twym ukaże się Lizbona, tylko że to przecież takie miasta “obok”. Tyle że za morzem. Ekscytował mnie też widok stoczniowych żurawi, czarnych na tle łagodnie pomarańczowej łuny miasta. 

Przestrzeń

Znajomy zapytał mnie niedawno czy to nie jest zbyt monotonne. Przyznam, że krajobraz jest oszczędny w formie, lecz trudno zarzucić mu nudę. Morze jest co chwilę inne. Czasem stalowe, czasem granatowe, opalizujące, zamglone, błękitne, kiczowato różowe, jasno szare. Uwielbiam obserwować niespokojne, brzuchate chmury, które kłębią się na tej potężnej otwartej przestrzeni. Na mnie to działa terapeutycznie. Chłonę to jak mech wodę. Nawet w momentach, w których było mi bardzo źle, samotnie, gdy przeżywałam brak sensu, kierunku i ogrom lęku, szłam na plażę i mogłam wpuścić w siebie trochę tej przestrzeni, poczuć, że nie może być tak źle, skoro mam to wszystko tuż obok, na wyciągnięcie ręki. A gdy siedziałam w domu, pod kocem albo przy komputerze z całkowitym brakiem weny i niechęcią do wszystkiego, o tym gdzie jestem przypominały mi mewy za oknem. Trudno powiedzieć by ich zawodzenia były równie kojące dla uszu co morskie fale, ale lubię ich słuchać. To taki lokalny koloryt.

All in all muszę przyznać, że mieszka mi się nad morzem bardzo dobrze, mimo rzeczywistości silnie zmienionej przez covid i mimo ton piasku, które do spółki ze zwierzątkami przynosimy z plaży każdego dnia. Mam już tutaj skromne grono osób, o których mogę powiedzieć, że stały mi się bardzo bliskie. Mam ulubione knajpki i mam nadzieję, że przetrwają.

Teraz siedzę w Jastrzębiej Górze, w której spędziłam dwa miesiące również rok temu, gdy pandemia dopiero się zaczęła. Spacerujemy po ogromnych, pustych plażach obserwując potężne, wściekłe fale i próbując nie dać się porwać wiatrowi. Mogę zaspokajać swoje geograficzne ekscytacje obserwując działanie procesów eolicznych (wiatrowych) na plaży w mikro skali, rzeźbotwórczą działalność morza i procesy stokowe na klifie. Czasami gdy idę na wieczorny spacer i słyszę huk morza, przysięgłabym, że tuż za lasem musi być bardzo ruchliwa autostrada. I nawet trochę się wtedy boję, gdy wyobrażam sobie jak mrocznie musi wtedy być u podnóża klifu.

Polskie wybrzeże poza sezonem to rzecz dla koneserów, choć i w samym środku sezonu czasem trzeba dobrze pilnować żeby nie zwiało obozowiska razem z zasłaniającym je parawanem. Ale właśnie takim je lubię. Takie bez palemki. Cieszę się, że mogę tu być i że odważyłam się spróbować mimo że ta decyzja była też porzuceniem namiastki stabilnego lądu. I cieszę się, że teraz już wiem jak to jest.

Pssssst! Na koniec pokażę Wam odrobinkę kolorytu jastrzębsko-górskiego. Lepiej od razu ściszcie dźwięk!
Tak jest jak wieje w Jastrzębiej Górze…

Przeczytaj też: Wyprowadzka nad morze i nowy rozdział.

4 komentarze to “Jak to jest mieszkać nad morzem? Czyli 1,5 roku w Sopocie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *