Disney u psychologa: Śnieżka

Druga odsłona tych całkiem niepoważnych opowieści, które się czasem wymskną, gdy człowiekowi chce się pisać, a jednocześnie nie chce mu się pilnować spraw merytorycznych. Jak to z moją twórczością bywa drugie opowiadanie jest mroczniejsze. Tym razem w terapeuta próbuje rozgryźć niechęć Śnieżki do jabłek.

Sniezka3

— No ale słyszał pan, żeby ktokolwiek miał fobię na jabłka? Google nabrało wody w usta, jak zadałam mu to pytanie!

— Nie. Muszę przyznać, że nie słyszałem o jabłkofobii. Ale proszę mi wierzyć, że zawiłe są zakamarki naszej nieświadomości — odrzekł doktor Perez siedząc wygodnie w swoim ulubionym fotelu pod oknem. Wieczorny śpiew ptaków dobiegał z ogrodu.

— To znaczy, że co?

— Czy Google powiedziało pani jaki jest mechanizm powstawania fobii, takich na przykład jak lęk przed pająkami?

Dziewczyna, która siedziała właśnie przed nim była wysoka i szczupła. Całe jej ręce zdobiła kolekcja tatuaży. Wbiła w niego wzrok i przypatrywała się chwilę w milczeniu.

— Czytałam różne rzeczy — rzekła w końcu. — Jedni piszą, że to powstaje w dzieciństwie, bo inni nas straszyli albo sami reagowali strachem, to się nauczyliśmy bać. Przekonuje mnie ta teoria, że taki strach na pająki czy węże albo na wysokość mamy wbudowany ewolucyjnie. Ma to sens, bo jest niebezpieczne! Ale… jabłka? Doktorze, jabłka?! Przecież wszyscy lubią jabłka! Co ja mam się nimi udławić? — zamknęła oczy i schowała twarz w dłonie opierając łokcie na kolanach. — Słabo mi się robi, może pan szerzej otworzyć to okno? — zaczęła kołysać kolanami na boki. Siedziała po męsku, z nogami rozstawionymi szeroko.

— Proszę spokojnie pooddychać — odrzekł doktor. Wstał i wpuścił do środka łagodny powiew wiatru, który przyniósł zapach kwiatów jabłoni. — Na pewne rzeczy możemy reagować lękiem, choć tylko połączyły się w naszej głowie z innym bodźcem, który był groźny. Lubi pani wiedzę, to coś pani opowiem — rozsiadł się wygodnie. Dziewczyna wpatrzyła się zaciekawiona w jego twarz. Nadal jednak patrzyła na niego z nieufnością. — Dawno dawno temu żył sobie naukowiec nazwiskiem Watson. Wraz ze swoją asystentką przeprowadzali eksperymenty związane z warunkowaniem na pewnym małym chłopcu, Albercie. O psach Pawłowa słyszała pani na pewno.

— Kto nie słyszał…

— Właśnie. No więc Watson postanowił sprawdzić czy to warunkowanie może działać na człowieku ale zamiast zmuszać chłopca do ślinienia się w efekcie zapalenia światła, zrobił coś mroczniejszego — urwał. Ptaki za oknem świergotały coraz głośniej. — Razem z Rayner pokazywali chłopcu białego szczura, którego maluch traktował z początku neutralnie. Ale szybko przestał, bo Watson pokazując Albertowi zwierzątko walił jednocześnie młotkiem  w metalowy pręt. Wystarczyło ponoć siedem powtórzeń żeby Albercik zmienił zdanie co do szczura.

— Zaczął się bać? — zapytała cicho.

— O tak. W końcu zaczął się bać wszystkiego, co miało białe futerko. Królika, psa, waty, maski świętego Mikołaja.

— Chce mi pan powiedzieć, że naukowcy brali małe dziecko i je dręczyli żeby bało się futerka?

— Historia psychologii kryje wiele mroków, z których trudno być dumnym — odrzekł. Milczeli przez chwilę.

— A jego rodzice? Jaka matka pozwoliłaby robić coś takiego swojemu dziecku? Dostała za to pieniądze?

— Nie. Albert był sierotą. To chyba ułatwiło sprawę.

— Co za… I co było potem?

— Chłopiec zmarł w wieku 6 lat. Na wodogłowie. Ponoć była to wada wrodzona.

— Czyli znęcali się nad chorą sierotą… — zmrużyła oczy gniewnie.

— Przepraszam, chyba mój przykład ani trochę pani nie pomógł…

— Nie. Nie… Pokazał mi pan, że… ten owoc, to może być rzeczywiście coś więcej.

— Tak myślę. Możliwe, że doświadczyła pani w dzieciństwie czegoś traumatycznego, co powiązała pani w jakiś sposób z jabłkami — Perez wsunął koniuszek oprawki okularów do ust i zadumał się.

— Ale co to mogłoby być?

— Myślę, że mamy przed sobą dwie drogi, jeśli chodzi o terapię. I to ważne żeby się pani nad tym zastanowiła. Jedna jest bardziej powierzchowna, ale skuteczna. Polega w dużym uproszczeniu na odwróceniu procesu, który przeprowadzono na małym Albercie.

— Czyli szukaniu rozwiązania by mały Albert mógł pogłaskać białego kotka? — dziewczyna wyglądała teraz na rozbawioną. W szerokim uśmiechu zobaczył nawet jej białe zęby.

— Bardzo trafnie to pani określiła. Czytała pani o takim odczulaniu?

— O pająkach. Że najpierw się ogląda ich obrazki, potem spędza czas w pomieszczeniu z nimi, bliżej i bliżej, a w końcu można ich nawet dotknąć.

— Dokładnie.

— A ta druga droga? — uniosła brew.

— Ona jest trudniejsza, choć wchodzi głębiej. Nie rozprawia się z objawami tylko szuka przyczyn.

— Ale jak teraz miałabym znaleźć przyczyny?

— Są na to sposoby. Ta druga droga prowadzi przez… hm… mroczny las pełen cieni i ślepych uliczek.

— Panie doktorze… jeśli zmierza pan do gadania o snach, przejęzyczeniach i fallicznych symbolach na tej kozetce — wskazała palcem butelkowy szezlong, który stał w kącie pokoju — to nie wiem czy dokądkolwiek dojdziemy. Ja nie wierzę w bajki i psychoanalizę — skrzyżowała ręce na piersi.

— Rozumiem… Nie myślałem o symbolach fallicznych i analizach snów. Ale na pewno zacząłbym od tego… z czym kojarzą się pani jabłka.

— Z zimnym potem zalewającym mi plecy — odparła szorstko.

— Czym jeszcze?

— Widzę, że niepostrzeżenie zaczęliśmy stawiać pierwsze kroki na tej drugiej drodze.

— Nie musimy tego robić. Dobrze by było, gdyby pani to przemyślała.

— W porządku. Zaciekawił mnie pan… A kozetka też wygląda przyjemniej niż to cholerne, rozklekotane krzesło, którym mnie pan tu torturuje.

— Śmiało. Może się pani położyć. Czy w takim razie… będzie pani miała coś przeciwko temu, bym zapalił sobie cygaro? — uśmiechnął się niewinnie.

— Jeśli to pana uspokaja — rozciągnęła usta w przekornym uśmiechu i wstała. Przeciągnęła się i spokojnym krokiem, rozglądając się po pokoju podeszła do szezlongu. Perez sięgnął do zdobionej cygarnicy stojącej na potężnym, drewnianym biurku, przyciął końcówkę cygara, wziął zapalniczkę i usiadł przy oknie. Zapalił cygaro i jego twarz zniknęła na chwilę w obłoczku dymu.

— Proszę — wskazał na szezlong. Dziewczyna opadła nań i rozłożyła się wygodnie. — Nie musi się pani kłaść.

— Ale mogę?

— Oczywiście — odrzekł i przypatrywał się jej. Przerzuciła ręce za głowę i zamknęła oczy. — Wróćmy do jabłek.

— Tak… Jabłka… — myślała przez chwilę, zaczęła marszczyć czoło. — Zimny pot, dreszcze, zawroty głowy. Słabość. Roztrzęsienie. Nawet… nawet wymioty — usiadła gwałtownie i zakryła usta dłonią.

— Czy wymiotowała pani kiedyś po jabłkach?

— Jestem bliska wymiotów teraz, tylko o nich myśląc. I wkurza mnie jednak to pana cygaro, może je pan wywalić? — wyglądała na zdenerwowaną. Perez przyjrzał się cygaru z nutą żalu. Zgasił je jednak i zostawił w popielnicy za oknem.

— Rozumiem. Ale to ważne — wziął krzesło, na którym wcześniej siedziała i przystawił je bliżej szezlongu. Siedzieli teraz naprzeciwko siebie.

— Proszę spróbować odpowiedzieć. Dokładnie w takim stanie, w jakim pani teraz jest.

— Od bardzo dawna ich nie jadłam. Jadłam… jabłecznik i miałam taką zabawną myśl, że w obie strony smakuje tak samo…

— Jabłecznik nie budził takich emocji?

— Nie.

— Chodzi zatem o samo jabłko, symbol jabłka?

— O jabłko, tak — dziewczyna była tak blada, że jej skóra upodobniła się do białej koszulki, która opinała jej chude ciało. Krótkie włosy sterczące niesfornie we wszystkich kierunkach zdawały się być jeszcze czarniejsze, a oczy większe. Na rękach miała gęsią skórkę.

— Dlaczego pani wymiotowała?

— Za dużo zjadłam — odpowiedziała nie od razu. Podkuliła nogi i oparła się o szezlong. Wsparła ciężko głowę o dłoń. Zrobiła się znacznie mniejsza.

— Czy te wymioty były samoistne czy sobie pani w jakiś sposób pomogła? — Perez nachylił się w jej kierunku, wspierając łokcie na kolanach.

— Co ma pan na myśli?

— Palce w gardle, słona woda… Cokolwiek.

— Czego pan ode mnie chce? — zasyczała.

— Próbuję pani pomóc. Chciałbym dobrze zrozumieć pani problem. Ale żeby być w stanie pani pomóc muszę poznać prawdę. Nawet niewygodną.

— Miałam wyrzuty sumienia. Chciałam się tego pozbyć.

— I gdy pani zwymiotowała, poczuła się lepiej?

— Tak.

— Czy to się powtarzało?

— Czasem.

— Co pani myślała wtedy o swoim ciele? Podobała się pani sobie?

— Panie doktorze, to droga donikąd. Wiem o co pan pyta i wiem jak to się nazywa. Tak, jako nastolatka cierpiałam na bulimię. Wymiotowałam frytkami, zupą pomidorową, leczo, makaronem ze szpinakiem, co tylko pan sobie wymyśli – pewnie przeszło przez moje gardło na zewnątrz. Nie sądzę by to miało szczególny związek z moją fobią na jabłka.

— Nie odpowiedziała pani na moje pytanie.

— Nie, nie podobałam się sobie. Nienawidziłam swojego ciała. Miałam ochotę potłuc wszystkie lustra w domu żeby tylko nie musieć na siebie patrzeć. Nie miałam ochoty pokazywać się nikomu. W porządku? To jest odpowiedź na pana pytanie? — była wyraźnie rozdygotana.

— A jak jest teraz?

— Teraz nie mam luster w domu.

— Zdarza się pani wymiotować?

— Nie.

— Uprawia pani sport?

— Tak. Dlaczego pan pyta? — zastygła.

— Jaki jest pani stosunek do sportu?

— Psychologowie i te ich głupie pytania! Co to znaczy stosunek do sportu? — była wyraźnie poirytowana jego pytaniami.

— Co panią motywuje do sportu?

— Zdrowie.

— Coś jeszcze?

— Widzę, że pan już sobie wszystko o mnie wymyślił. To może pan odpowie! — podniosła głos.

— Proszę odpowiedzieć. Chciałbym usłyszeć czym jest dla pani sport.

— Odciąga głowę.

— Od?

— Od problemów, panie doktorze.

— W porządku. Widzę, że nie ma pani ochoty o tym rozmawiać. Zostawmy teraz ten temat — oparł się o krzesło i można było odnieść wrażenie, że cały pokój, wszystkie meble i postaci na obrazach odetchnęły z ulgą. Dziewczyna również poluzowała gardę. Usiadła wygodniej. — Proszę mi opowiedzieć więcej o sobie. Gdzie pani mieszka, co robi.

— Wynajmujemy dom. Studiuję.

— Co pani studiuje?

— Dietetykę — Perez pokiwał z zaciekawieniem głową. Zaciekawienie zdawało się jednak być udawane.

— Kogo ma pani na myśli mówiąc: my?

— Mieszkam z kolegami, razem wynajmujemy.

— Oni też studiują dietetykę?

— Nie. Zna pan w ogóle jakichś facetów, którzy studiują dietetykę? —prychnęła. — Górnictwo.

— Ciekawe połączenie! — zamyślił się. — Jak się poznaliście?

— Szukałam pracy żeby móc się utrzymać na studiach i trafiłam na nich. Mieli w planach otworzyć biznes ze zdrowym jedzeniem. Szukali kogoś, kto się zna na diecie. W końcu jak wszystko dobrze policzyli to uznali, że bardziej im się opyla otworzyć budę z kebabem albo frytkami, ale zakumplowaliśmy się i okazało się, że w siedmiu wynajmują dom, to mogę dorzucić się do czynszu i zamieszkać z nimi.

— I otworzyli tę budę?

— O tak. Z hamburgerami. Idą jak złoto.

— A pani rodzice? Nie wsparli pani finansowo?

— Temat rzeka… — odwróciła wzrok.

— To znaczy?

— Chyba poważnie zboczyliśmy z tematu fobii na punkcie jabłek — wbiła w niego spojrzenie. Przez chwilę było słychać tylko ptasi śpiew.

— Być może. A może jesteśmy bliżej niż kiedykolwiek.

— Ojciec ma świetnie działający biznes, zatrudnia grubo ponad setkę ludzi. Ale nie zamierzam go prosić o kasę — dodała z naciskiem. — Sama powinnam stanąć na nogi. Utrzymać się. I radzę sobie.

— Co to za biznes?

— Przetwórstwo owoców.

— O…

Dziewczyna roześmiała się szczerze.

— Tak myślałam, że od razu jakaś durna freudowska nuta się w panu uaktywni — poprawiła się na siedzisku i ożywiła. — Firma ojca robi dżemy. Eksport na Europę. Nazywają go “Król konfituur” — przeciągnęła z francuska. — Ale nie wpadłam jako dziecko do kociołka z jabłkami. Ani nie kazał mi jeść zgniłych owoców, bo nadwyżka i się zmarnują. Nic z tych rzeczy.

— I ojciec nie chciał pani pomóc?

— Doktorze, niech pan już odpuści. Chciał nie chciał, nie wiem. Nie utrzymujemy kontaktu — wyraźnie chciała urwać temat.

— A gdy była pani mała? Jaki mieliście kontakt?

— Ciepły.

— Była pani jego małą księżniczką?

— Niech pan sobie za dużo nie wyobraża. Miałam dobrego ojca — spojrzała na niego groźnie.

— A matka?

— Zmarła, gdy byłam mała. Rak.

— Przykro mi.

— Spoko — odrzekła beznamiętnie.

— Ojciec ożenił się powtórnie? — Perez nie przestawał drążyć.

— Tak.

— Jaki ma pani kontakt z macochą?

— Nie mam.

— Czy wyprowadziła się pani po tym, gdy się ożenił?

— Nie, pudło, doktorze — przekrzywiła lekko głowę.

— Dobrze. Ile lat miała pani, gdy zmarła jej matka?

— Pięć.

— A gdy ojciec poznał nową żonę, ile miała pani lat?

— Jedenaście.

— Mhm.

— Mhm, co?

— Czy wtedy kontakt z ojcem się zmienił?

— Głupie pytanie — skrzyżowała ręce na piersi i założyła nogę na nogę.

— Czy ma pani rodzeństwo?

— Nie.

— O.

— Ha, zaskoczyłam pana. No proszę — uśmiechnęła się. Perez rzeczywiście wyglądał na odrobinę zbitego z tropu. Zamyślił się.

— Tak — zaskoczyła mnie pani. — Nie chcieli mieć dzieci?

— Ojciec może by i chciał. Nie wiem. Ale ona nie zniosłaby gdyby coś popsuło jej figurę! — przewróciła oczami.

— Hm… — koniuszek oprawki okularów znowu powędrował do jego ust.

— O ho ho, aż pan uszami zastrzygł! — dziewczyna zdawała się być bardzo poruszona.

— Opowie mi pani o tym jak wyglądała pani relacja z macochą, gdy zaczęła z wami mieszkać?

— Naprawdę się starała. Dziś myślę, że straszna z niej była manipulantka. Ale wtedy ją podziwiałam. Zresztą… kto jej nie podziwiał.

— Co pani w niej podziwiała?

— Wszystko! Ciekawe zainteresowania, niezwykłą inteligencję! Sposób, w jaki potrafiła zjednywać sobie ludzi. I wprost bijące od niej piękno. Nie znam nikogo, kto miałby taką figurę jak ona!

— Była pani o nią zazdrosna?

— Nie wiem… — zamyśliła się. Jej wzrok zrobił się nieobecny. — Ona miała taki dar… Na początku bardzo się bałam, że ona wszystko zniszczy. Że zabierze mi ojca. Ale bardzo się do niej zbliżyłam. Czułam się wyjątkowo z tym, że mam taką macochę, której wszyscy mi mogą zazdrościć. Czułam się przez nią wyróżniona.

— A potem?

— A potem zaczęłam dorastać. W lustrze bardzo wyraźnie widziałam, że nie jestem jej prawdziwą córką. Zaczęłam nabierać tego okropnego tłuszczu. Nogi jak kloce. Wielkie brzuszysko. Gdy potajemnie chciałam założyć jej sukienkę, która na niej wyglądała nieskazitelnie, widziałam wszystkie swoje niedoskonałości. Miała takie piękne, ogromne lustro w sypialni. Przeglądała się w nim długo i miałam wrażenie, że do niej ono się niemal uśmiecha. A ja wyglądałam w nim jak w krzywym zwierciadle.

— Bardzo ciekawe. Czuła się pani od niej gorsza?

— We wszystkim.

— A co pani od niej słyszała?

— To znaczy?

— Komentowała pani wygląd?

— Czasem mówiłam, że chciałabym być tak piękna jak ona. Głaskała mnie wtedy czule po głowie i mówiła, że z tego brzydkiego kaczątka wyrośnie piękny łabędź. Żebym tylko cierpliwie poczekała. Gdy zaczęłam się zaokrąglać coraz częściej widziałam pogardę w jej oczach. Może raczej pobłażliwość. Nie wiem. Miałam jednak wrażenie, że ona widzi, że jest ode mnie lepsza. I że ja nigdy nie wyrosnę na pięknego łabędzia. Zaczęłyśmy się od siebie odsuwać. Zresztą… mijał czas, nie musiała już sobie zadawać trudu bym ją polubiła. Sama nie wiem. Z drugiej strony czułam się przez nią kontrolowana. Trudno mi to nazwać…

— A kiedy pani zaczęła wymiotować?

— Jak miałam 16 lat.

— Pamięta pani tamte pierwsze okoliczności?

— To były urodziny ojca. Duża impreza… Piknik — wzrok dziewczyny znowu zrobił się nieobecny — Jadłam bez opamiętania. Pamiętam, że czułam się okropnie. Poszłam na górę, popatrzeć na siebie w tamtym lustrze. I strasznie się popłakałam. Pamiętam jak potężną miałam ochotę by rzucić w nie czymś. Pobiegłam do łazienki, bo nie mogłam znieść samej siebie. Sprowokowałam wymioty i poczułam się dużo lepiej. Więc były i kolejne razy. To był mój sposób i moja tajemnica.

— Nikt się nie domyślał?

— Ona się domyśliła. Nie od razu. Ale w końcu tak. Zwłaszcza gdy znacząco schudłam. I była okropnie na mnie zła. Mówiła mi, że jestem słaba. Wiele się wtedy zmieniło. Mnie to pogrążyło już totalnie. Zresztą… nie. To był rollercoaster emocjonalny. Czasem miałam wrażenie, że się o mnie troszczy. Innym czasem, że mnie nienawidzi. Próbowała mnie zmuszać do jedzenia. Po prośbie i groźbie.

— A sama jadła?

— Nie… prawie nie widywałam jej jedzącej. Tego jej szalenie zazdrościłam. Tej samokontroli. Nienawidziłam siebie, że tak nie potrafię. Ona była taka czysta. A ja brudna — urwała.

— Miała pani emocjonalny stosunek do jedzenia?

— To znaczy?

— Czy przyjemnie się pani kojarzyło? Czuła się pani szczęśliwa jedząc?

— Bardzo.

— Czy macocha coś gotowała?

— Bardzo rzadko.

— To kto gotował?

— Pani Zosia. Czasem gotował tata. Bardzo to lubiłam. To było takim łącznikiem z tymi beztroskimi czasami, gdy byłam mała i chuda jak patyk. Mimo że jadłam dużo. Ale potem się upasłam.

— Ile pani ważyła, gdy się “upasła”?

— Trochę ponad 60.

— Przy aktualnym wzroście?

— Mniej więcej.

— Przecież pani ma dobre 170 albo więcej.

— Ma pan dobre oko. Jeśli chce mi pan teraz mówić o tym, że to dobra waga, to niech się pan wypcha, dobra?

— Nie będę pani mówił, czegoś, co pani wie, jako przyszły dietetyk. Nie o to tu zresztą chodzi.

— O właśnie.

— Powiedziała pani o tych beztroskich czasach. Czy jedzenie kojarzy się pani z matką?

— Słucham? — ze zdziwienia otworzyła usta.

— Z matką — powtórzył nie zdradzając żadnych emocji.

— Nie wiem jak odpowiedzieć na pana pytanie. Znowu jakieś freudowskie bzdury. Zapyta pan teraz czy karmiła mnie piersią? Czy miała depresję poporodową? Czy karmiła mnie zamiast przytulać? Nie wiem. Byłam mała, do cholery! Tata mówi, że bardzo mnie chcieli, wyczekali. Mama kojarzy mi się ze śmiercią.

— A te beztroskie chwile?

— Przeżywałam je z ojcem, najwięcej wtedy jak już umarła. A mama? Była chora i słaba.

— Była pani na nią zła? Albo jest?

— Co?

— Na matkę. Że panią zostawiła.

— Jak można być złym na kogoś, kto umiera?

— Myślę, że dziecko, które zostaje osierocone może. Ono nie rozumie dlaczego ktoś odchodzi. Może czuć się po prostu porzucone. Została pani zdradzona przez dwie ważne dla siebie kobiety. Obie na początku dały pani miłość, a potem ją pani odebrały — Perez snuł rozważania.

— Matka nie miała dla mnie znaczenia. Wyrzuciłam ją z głowy. Po prostu umarła — jej twarz zionęła chłodem.

— A może nie umarła tak po prostu — Perez naciskał.

— Co pan chce powiedzieć?

— Może wyparła pani wszystko, co wtedy czuła. Czy przeżyła pani żałobę po jej stracie?

— Było minęło — powtórzyła z naciskiem.

— A jeśli nie minęło tak, jak pani myśli?

— Prościej, proszę! — wyraźnie była poirytowana.

— Jeśli cierpiała pani tak mocno, że nie umiała sobie z tym poradzić i odłączyła się od tego?

— A może coś mi pan wmawia.

— Możliwe. Przepraszam… Proszę mi pozwolić powiedzieć jeszcze jedną rzecz.

— Dobrze — rzekła po chwili zastanowienia.

— A co jeśli czuła pani cierpienie z powodu jej choroby i wszystkiego, co ze sobą niosła? Jeśli czuła pani lęk przed tym, że mama odchodzi i pani tego nie rozumie? Że jest chora, że jest w objęciach śmierci. I bardzo się pani tego bała?

— I na jakiej podstawie sobie pani to wydumał?

— Czy pani mama lubiła jabłka? — to pytanie zawisło w powietrzu. I wisiało tam przez dłuższą chwilę, dopóki dziewczyna nie roześmiała się z oburzeniem.

— Moja matka lubiła jabłka i zmarła, więc mam traumę z dzieciństwa i krztuszę się i mdleję na sam jego widok? Doktorze! Halo, tu ziemia! Moja mama nie udławiła się jabłkiem do cholery! Umarła na raka! — krzyczała.

— Jabłka mogły skojarzyć się pani z jej chorobą. Ze śmiercią… — dodał mniej pewnie.

— Zaraz wyjdę z siebie. Albo nie! Z pana gabinetu, bo jest pan zwykłym dupkiem! — wycelowała w niego palec. — Czytałam o fałszywych wspomnieniach, więc niech mi pan tu nic do głowy nie wkłada!

— Przepraszam, jeśli tak to pani odebrała — urwał. Milczeli przez dłuższą chwilę. — Ta droga jest pełna ślepych uliczek… — dodał w końcu. — Jeśli nie chce pani nią podążać możemy spróbować pójść tą pierwszą, która nie rozdrapuje starych ran… — jego głos brzmiał teraz czule. Oddech dziewczyny się uspokajał.

— Wiem, że chce mi pan pomóc, doktorze — odrzekła w końcu. — Sporo trupów wypadło dziś z szafy, co? — uśmiechnęła się kwaśno patrząc mu prosto w oczy. — Co pan sobie teraz o mnie myśli?

— Myślę, że jest w pani bardzo dużo lęków, nie wiem którego z nich jabłko mogło stać się symbolem. Mam wrażenie, że ma pani bardzo silną potrzebę kontroli. Nic zresztą dziwnego, przekonała się pani, że nie ma kontroli nad swoim życiem już bardzo wcześnie. I rozpaczliwie próbowała ją pani zyskać i traciła wciąż na nowo. W dodatku wygląda na to, że wychowywała się pani z narcystyczną macochą. Nie wiem czy można trafić gorzej… Myślę, że otworzyliśmy dziś puszkę pandory…

— Myśli pan, że te demony będą wyłazić?

— Obawiam się, że pod pani dywanem zgromadziło się dużo śmieci.

— To od czego zaczniemy porządki?

— Od pani relacji z matką.

***

Jeśli dobrnąłeś do tego momentu, Drogi Czytelniku, może Ci się spodobać również rozmowa z psychologiem Małej Syrenki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *