Jezioro skute lodem cz. 1

Część pierwsza drugiego opowiadania o księżniczce Fiore, która daje się zaprosić na kolację i zaczyna się czuć trochę jak marcowa kotka.

Fot. Frank Winkler/Pixabay

Księżniczka Fiore siedziała na masywnym, zdobionym łożu z ciemnego drewna, w swoim pokoju. Powoli zsunęła buty z wysokimi cholewami, z jednego wyciągnęła swój ulubiony sztylet, który zawsze miała w pogotowiu, gdyby ktoś postanowił się jej naprzykrzać, na przykład propozycją by oddała mu swoją sakiewkę. Przyjrzała mu się. Przyjemnie leżał w dłoni. Nie zdarzyło się jej go jeszcze na poważnie użyć, ale miała już okazję by paru łebków nim nastraszyć. No, i jeszcze służył jej wiernie, gdy trzeba było coś podważyć, przekłuć lub zdrapać. Trudno jej było uwierzyć, że zostawiła go po prostu na stole u wiedźmy Małgorzaty. 

Był pamiątką po jej nauczycielu, Ardenie. Mężczyźnie, który… nauczył ją wielu rzeczy. Począwszy od robienia mieczem, przez praktykę jak dać komuś w mordę i nie uszkodzić sobie nadgarstka, jak kląć kunsztownie, nie powtarzając się zbyt często, nie używając banalnych słów i jak zachować zimną krew, w sytuacjach, gdy za wszelką cenę chciała by się zagotować. A między tymi wszystkimi naukami posiadła także wiedzę jak wymykać się ze strzeżonego dzień i noc zamku, nie dać się poza murami zamku rozpoznać jako księżniczka i jak wracać do pokoju nim wstanie świt i wyglądać na wyspaną. I za tę wiedzę była Ardenowi szczególnie wdzięczna, bo zapewniała jej potężną swobodę i niezależność dzikiego kota, na jakie większość księżniczek nie mogłaby sobie pozwolić.

Fiore obróciła sztylet w dłoni. Przesunęła dłonią po jego gładkiej powierzchni. Dzięki Ardenowi (i trochę też po prawdzie dzięki kotom pchanym dziką siłą pożądania by wydzierać gardła jak stare szmaty, i wskakiwać sobie na grzbiety, uskarżając się przy tym jak przekupki na bazarze) nauczyła się chodzić po dachach i wąskich gzymsach. Po prawdzie jednak to nauczyła się tych niemających wiele z lekcjami miecza rzeczy, bo nader często czuła się przy Ardenie jak taka właśnie dzika kotka, którą coś swędzi i bardzo musi się właśnie o niego podrapać.  

Nie wiedziała czy Arden był dobrym kochankiem, ogólnie rzecz biorąc. Wówczas był jedynym. Jedynym mężczyzną w jej otoczeniu, który patrzył w jej oczy, wchodził z nią w kontakt fizyczny, rozmawiał z nią, a nie tylko powtarzał: “Tak, Jaśnie Panienko. Jak sobie Panienka życzy, Jaśnie Panienko”. Bił od niego blask mądrości, charyzmy i mistrzostwa. Znał się na swoim fachu jak ryba na pływaniu, a oczytany był przy tym jakby od dziecka jadł książki na śniadanie, obiad i kolację. Wielokroć poruszał z Fiore tematy zupełnie z mieczem nie związane, zmuszające ją jednak do myślenia i udzielania odpowiedzi na pytania, przy których trzeba było wylać trochę potu i głowę nieco połamać. 

A przy tym wszystkim używał pięknej mieszanki prostego języka ze słownictwem tak bogatym, jak oferta trunków na Targu Winnym. Uważał, że z ust osoby inteligentnej powinny wypadać tak samo perły i płatki róż, jak i ogień i śrut. Lubiła, gdy przy niej zaklął. Albo to, że nie traktował jej jak księżniczkę, ale jak wojowniczkę.

Był znacznie starszy od niej. Wiele przeżytych zim zostawiło na jego twarzy trochę zmarszczek, oszroniło bielą kilka włosów w jego czarnej, gęstej czuprynie, w którą lubiła wplatać palce. Miał ciemny zarost pokrywający brodę, szyję, policzki i przestrzeń nad wargami. Miękkie usta, a Fiore pamiętała doskonale, że krył się za nimi bardzo sprawny język. Miał ładne, niebieskie oczy w ciemnej oprawie i wyraźne brwi, którymi skutecznie umiał się porozumiewać nie wypowiadając ani jednego słówka. Dłonie szorstkie, zniszczone walką, ciało twarde i krzepkie. Lubiła to ciało. Lubiła jego stanowczość w ruchach. Jak również łagodność jego spojrzenia. 

To ona zrobiła pierwszy krok. On by nie śmiał. 

Uśmiechnęła się do swoich wspomnień. Ależ z niej była marcowa kotka! Nie raz zresztą śmiała się sama z siebie, gdy przedzierając się do niego po dachach nachodziła kopulujące kocie pary. Uderzało ją podobieństwo sytuacji. 

A teraz, przez Reinmara czuła się podobnie. 

Wstała, odłożyła sztylet na toaletkę i stojąc przed lustrem rozwiązała włosy. Opadły jej na ramiona i na plecy. Rozpięła spodnie i zsunęła je powoli. Wyprostowała się i spojrzała na siebie w lustrze. Powoli podnosiła krawędź białej bluzki z gładkiego, lejącego się materiału. Bardzo rzadkiego i drogiego. Patrzyła na swój brzuch, talię, pępek. Zatrzymała się na chwilę, po czym zdjęła bluzkę i rzuciła ją na ziemię. Stała teraz naga, a jej ciałem zawładnął dreszcz. Poczuła, że jest jej chłodno, a na ciele pojawiła się gęsia skórka. Brodawki jej sutków zrobiły się bardzo twarde i sterczące. Powiodła palcem po brzuchu, żebrach, piersi i szyi. 

Dawno nie była z mężczyzną. Nie żeby tak całkiem nie spełniała swoich fantazji. Wcale nierzadko pozwalała sobie na swawole z reprezentantkami tej samej płci. Uwielbiała kobiecy dotyk, tak inny, delikatny jak płatki kwiatów, czasem dający obszerną przyjemność, jakby po ciele rozchodziły się mrówki, a czasem trafiający w punkt. Uwielbiała kobiece miękkie jak królicza skórka ciała i to coś ulotnego i bardzo porozumiewawczego, związanego z faktem, że nikt nie jest w stanie tak wczuć się w podniecenie kobiety, jak druga kobieta. I chociaż swawole te dawały jej ogrom przyjemności, nie wyzwalały w niej tej pierwotnej dzikości, co zapach i spojrzenie mężczyzny, który… zalazł jej za skórę. I musiała, tu w tym miejscu, naga jak prawda, przyznać przed sobą, że miałaby ochotę żeby… zalazł jej trochę bardziej. 

Spojrzała na swoją twarz, przygryzła usta i posłała swojemu odbiciu w lustrze najbardziej zawadiackie spojrzenie, na jakie stać było jej oczy, brwi i usta, które wszystkie w tym akcie uczestniczyły. Uczestniczył nawet podbródek. Zaśmiała się sama z siebie i dwoma dużymi susami skoczyła na łóżko. Wytarzała się w nim jak pies w trawie, nie mając przez chwilę pojęcia gdzie powinna być głowa, a gdzie nogi. Zawinęła się w puchatą pierzynę i znieruchomiała. 

Reinmar, cwana bestia, nieźle się ustawił. Jej ojciec dał mu sporo pieniędzy, całkiem niezłego konia, nie na własność wprawdzie, ale do korzystania, póki nie dorobi się swojego. Dostał też porządne, skrojone na miarę ubranie i strych w kamienicy na tyłach Zielnego Rynku, który należał kiedyś do artystki malarki podpisującej się “Venus”. 

Fiore pamiętała tę kobietę. Ojciec darzył ją szczególnymi względami i finansował jej edukację, a później wypłacał jej regularnie stypendium żeby mogła rozwijać swój talent. To ona była autorką fresku na ścianie w sali tronowej. Od pewnego czasu nie mieszkała w kamienicy przy ulicy Mandragory, ponieważ, za namową ojca wyruszyła w daleki świat by poszukiwać nowych natchnień, inspiracji i zdobywać naukę na kontynencie. Fiore lubiła tę dziewczynę, choć siedziało w niej tyle mroku, że żaden strych, żadna nawiedzona piwniczka, nie pomieściłaby go, gdyby ktoś spróbował wypuścić go na zewnątrz, zmienić w upiory, strzygi, wampiry i wszelakie diabły. Było w niej też tyle bólu istnienia, że gdyby wypłynął z jej wnętrza wszyscy w promieniu dwóch godzin jazdy konnej ucierpieliby z powodu migreny lub ostrego bólu zębów. 

Fiore postanowiła, że zapyta ojca czy doszły go jakieś wieści od Venus. Wróciła myślami do Reinmara. Kolacją, na którą ją zaprosił, bardzo ją zaskoczył. Spodziewała się, że umówią się w gospodzie, najedzą pieczonego mięsa z chlebem i poprawią kuflem piwa. Czego wszak można się spodziewać, po emerytowanym smoku? Zdumiała się już, gdy doradził by ubrała się tak, by było jej wygodnie w siodle i ciepło. 

***

Nie pojechali daleko, ale zdecydowanie było to miejsce, o którego istnieniu nie miała pojęcia. Kluczyli chwilę prowadząc konie wśród skał, o dosyć fantazyjnych kształtach. Niektóre wyglądały jak bochny krojonego chleba, inne jak wylegujące się w trawie konie, a jeszcze inne… jak to, co wylegujące się w trawie konie mają między nogami, gdy z tej trawy wstaną. 

Zostawili wierzchowce pośród skał i Reinamar poprowadził ją wąskim i krętym przejściem. A gdy wyszli spomiędzy skalnych ścian, zakręciło się jej w głowie. Stała na obszernej półce, a ledwie parę metrów dalej skała kończyła się nagle, jakby ktoś zapomniał dorysować dalszy jej ciąg. W oddali, z przodu widziała Dunmail Raise, poprzecinaną wąskimi nitkami dróg i wąwozami, wcinającymi się w tę bezkresną, jakby się zdawało, przestrzeń. Stąd wyglądały na malutkie, jakby w piasku wypłukał je deszcz. Na miękkich, niskich nogach zbliżyła się do krawędzi i wyjrzała za nią. Pustka wzywała, ciągnęła ją w dół. Zadrżała. 

– Przylatywałeś tu jako smok? – zapytała drżącym głosem cofając się na bezpieczniejszą odległość.

– Zdarzało mi się. Blisko na trakt… Można popatrzeć z góry – odrzekł.

– I stąd widziałeś co się dzieje na trakcie?! – zapytała z niedowierzaniem przenosząc na niego wzrok.

– Smoki mają całkiem niezły wzrok. A i zmysł powonienia niezgorszy. Potrafiłem wyczuć nie tylko zapach bimbru z dużej odległości, ale i twój strach, gdy próbowałaś przede mną chojraczyć w Vaginicy – uśmiechnął się półgębkiem.

Fiore zmrużyła oczy. 

– Zabrałeś coś do jedzenia? Czy mamy się nasycić widokiem? – zapytała odwracając się od niego i przechadzając po półce, by zajrzeć czy za wąskim gzymsem kryje się jakaś kontynuacja czy też kontynuuje się ziejąca grozą pustka.

– Zaraz wracam – uśmiechnął się Reinmar.

– Spokojnie, nigdzie daleko nie odejdę – zawołała za nim.

Wrócił po dłuższej chwili z pokaźnych rozmiarów tobołkiem i nim Fiore z drżeniem serca przeprawiła się z powrotem przez wąski gzyms, gdzie udała się na krótką eksplorację, rozpostarł na podłodze swój czarny, gruby płaszcz i rozwinął na nim tobołek. 

Dziewczyna zsunęła buty, rozwinęła onuce i usiadła na części płaszcza kładąc stopy na ciepłej jeszcze, wygrzanej przez słońce skale. Rozejrzała się po porozkładanych na płóciennej chuście rzeczach. Były niewielkie ale grube, pieczone na blasze pszenne placki, spory kawałek twardego sera, z którego pokrojeniem na mniejsze kawałki właśnie rozprawiał się Reinmar, buteleczka z oliwą, w której pływały ostre papryczki. Poza tym, w blaszanym, zakręcanym opakowaniu błyszczały zielone i czarne oliwki, pachnące intrygującą mieszanką ziół. Z innego, podobnego opakowania macki wypuszczały niewielkie ośmiorniczki w odrobinie oleju i przyprawach. A najbardziej rozczulił ją widok jest ulubionych skorkołapek. 

– Nie udało mi się tu zorganizować ogniska, więc nie będzie niczego ciepłego. Domyślam się, że kolacje, które zwykle jadasz wyglądają odrobinę inaczej. Ale mam nadzieję, że wybaczysz to człowiekowi, który ledwie parę dni temu na kolację mógł liczyć jedynie na niewielką opierzoną kuropatwę, dwa węże lub bardzo starą, żylastą owcę – spojrzała w jego oczy i zauważyła coś na kształt mieszającego się skrępowania i nadziei. 

– Bardzo lubię chleb z oliwkami. A skorkołapki… Jestem pies na skorkołapki – rozmarzyła się odrobinę przypatrując się chrupiącym przysmakom.

– Tak myślałem. Pachniałaś nie tylko strachem, gdy się spotkaliśmy w Vaginicy – zaśmiał się, a Fiore zrobiła oburzoną minę. Odwróciła się do niego bokiem, objęła kolana ramionami i fuknęła. 

– Ale skorkołapkami tylko troszeczkę… – wykorzystał to, jak siedziała i opierając się na dłoniach i kolanach zbliżył do niej i wsunął nos w przestrzeń tuż pod jej uchem i mocno wciągnął powietrze. Odskoczyła od niego i pchnęła go uśmiechając się z zakłopotaniem. Ależ to było… Wolała nie kończyć tej myśli. Złapała placek i rzuciła w niego. Śmiali się przez chwilę i przyglądali sobie. 

– Smacznego – powiedział w końcu Reinmar. Fiore uśmiechnęła się ładnie i porwała ośmiorniczkę, przyjrzała się jej krytycznie i jeszcze raz spojrzała na Reinmara. Kiwnął głową. Wsunęła ją do ust. Zawsze miała ambiwalentne odczucia, gdy wyczuwała językiem macki ośmiorniczek. Wolała gdy były dobrze wypieczone, chrupiące. Ale ta była całkiem niezła. Dosyć ostra. Cholernie ostra. Fiore zakasłała. Szybko posłała jej do towarzystwa kawałek placka. 

– Mam coś jeszcze – powiedział tajemniczo Reinmar i znowu zniknął między skałami. Zanim wrócił, usłyszała kląśnięcie językiem o podniebienie, między skałami pojawiła się butelka, dopiero potem jego uśmiechnięta gęba i reszta ciała. – Kiedyś było moje ulubione – dodał i przysiadł się do niej. Odkorkował i podał jej butelkę. Ujęła ją w dłoń, przechyliła i pociągnęła długi łyk cały czas patrząc mu w oczy. Przetarła dłonią usta i oddała mu butelkę. 

– Rzeczywiście, dobre – powiedziała po chwili namysłu. – Masz chyba dobry gust. Twoje zdrowie. 

– Dziękuję – odrzekł. Odstawił butelkę i sięgnął po oliwkę i placek. Przeżuwał w milczeniu i patrzył przed siebie. Pomarańczowe światło kładło długie cienie w wąwozach, ujawniało pomarszczoną, lekko pagórkowatą rzeźbę Dunmail Raise. 

– Kim byłeś, zanim stałeś się smokiem – zapytała po chwili milczenia. Przypatrywała się mu. Ubrany był na ciemno, koszula dobrze leżała na jego ciele. Rozpięta pod szyją ukazywała odrobinę jego gładkiego ciała. Włosy miał jak zwykle potargane. Podpierał się ręką, jedną nogę miał zgiętą, drugą wyciągniętą do przodu. 

– Hm…- przełknął spory kęs. – Zwykłym mężczyzną. Z grubsza wyglądającym tak, jak teraz – zaśmiał się.

– Mhm… Domyślam się. I to wszystko? Poza tym, że chlejusem, jak to określiła wymownie Małgorzata? – spróbowała wziąć go pod włos. Spojrzał na nią chłodnym spojrzeniem. Zrobiło jej się głupio. – Przepraszam… – dodała i spojrzała przed siebie. Znowu chwilę milczeli.

– Nie musisz przepraszać – urwał. – Zanim na dobre stałem się chlejusem, trudniłem się różnymi rzeczami. Głównie wybawianiem młodych dam z opresji – uśmiechnął się.

– Och, więc nie zawsze to one wybawiały ciebie? – Fiore znowu ugryzła się w język. – Byłeś kimś w rodzaju rycerza, który jeździł po świecie, zabijał smoki, uwalniał księżniczki z wież, całował żaby i tak dalej? – dodała żeby odciągnąć jego uwagę od tego, co powiedziała chwilę wcześniej. Popatrzyła na niego uważnie. Zaśmiał się. 

– Nie, raczej sprzedawałem im specyfiki, dzięki którym mogły swobodnie siać i nie zbierać plonów, jeśli wiesz, co mam na myśli – spojrzał na nią znacząco i sięgnął po ośmiorniczkę. Fiore zmieszała się i spojrzała na niego pytająco.

– Masz na myśli… Żeby mogły… Na przykład… Dziewczynom z Zamtuzów to sprzedawałeś?

– Zdarzało się i tak. Miałem stałą umowę z zamtuzem Niewinne Konwalie i Soczyste Brzoskwinie w Solvang. Dziewczynom pracującym w porcie sprzedawałem taniej, w tajemnicy, bo mi ich szkoda było. Ale miałem też stałe klientki wśród arystokratek – podkreślił znacząco i wrzucił do ust oliwkę.

– Arystokratek? – zdziwiła się Fiore. Rzeczywiście, zdała sobie właśnie sprawę, że wśród arystokracji znacznie mniej było dzieci niż na wsi. Spodziewała się jednak, że może zajmują ją rzeczy wyższe niż pochędóżka i los rzadziej prowadzi dwoje do łoża. Wiedziała również, że w wielu bogatych domach pan i pani mają osobne łoża, nawet osobne sypialnie. A książęce lub królewskie pary miewają nawet osobne sypialnie na każdy dzień tygodnia. – Dla tych, którym los nie zgrał chęci na igraszki, z cierpliwością do konsekwencji? Czy raczej dla tych nieszczęśliwych, które wyszły za mąż dla majątku i nie chcą mieć dzieci z tym obleśnym staruchem, albo nie więcej niż jedno? – próbowała zgadywać.

– Zdecydowanie bardziej dla tych drugich. Ale raczej po to by mogły zachować pozory swej świętości, na którą pozują by staruch ów zabrał od nich swoje łapska – zaśmiał się i podał jej butelkę.

– Pozory świętości? – dopytała Fiore.

– O tak, bo gdyby w tej głębokiej wstrzemięźliwości, co i raz brzuch nabrzmiewałby jej owocem “niepokalanego poczęcia”, pan mąż mógłby się w końcu zorientować, że ktoś inny zasiewa jej ogród – próbował się nie roześmiać.

– Och… – zarumieniła się Fiore. – Więc one…

– Radzą sobie doskonale. Zawsze byłem pewien podziwu dla niewiast, jak doskonale potrafią sobie poradzić w najdziwniejszych i najtrudniejszych okolicznościach, jakie zgotował im los – zadumał się. Fiore pociągnęła duży łyk i podała Reinmarowi butelkę.

– I co właściwie im sprzedajesz? – zapytała po chwili.

– Napary, które należy wypić w kilka dni po… zasiewach. Najczęściej krwawią później przez kilka dni, ale brzuch nie rośnie – odparł.

– Skąd je bierzesz? To bezpieczne? – przeszedł ją dreszcz. Nie miała już ochoty na ośmiorniczki.

– Sam przygotowuję. Znam się trochę na ziołach i składnikach do eliksirów, smarowideł i naparów. Bezpieczne… Czasem krwawienie trwa trochę dłużej. Zwykle u arystokratek, tych słabszego zdrowia. Bywa, że i gorączka złoży je na dzień czy dwa. Ale najczęściej szybko stają na nogi – spojrzał na nią niepewny. – Dlaczego o to pytasz? Potrzebujesz… – urwał.

– Nie! Nie… Po prostu wzbudziłeś moją ciekawość. Jesteś… zielarzem? Alchemikiem? – próbowała sobie to poukładać w głowie.

– Raczej… kimś w rodzaju wiedźmy – zaśmiał się. – Zioła czasem zbieram sam, niektóre składniki kupuję, bo zbyt trudno je zdobyć. Nie jestem wojownikiem, z mieczem sobie radzę… raczej średnio. No, może nie fatalnie. Ale jeśli napadłby mnie jakiś utopiec na bagnach to raczej… narobiłbym w zbroję i tym go być może odstraszył – przyznał zawstydzony. – Ale sporo składników da się kupić. Trzeba uważać mieszając je, bo niektóre są silnymi truciznami. Ale nie zdarzyło mi się jeszcze odprawić żadnej z dam na tamten świat. Miałem raczej stałe klientki – przyznał. Znowu podał jej butelkę. – Poza tym, piszę trochę. 

– Piszesz? – zapytała zaskoczona i wbiła w niego spojrzenie. Słońce zniknęło już prawdopodobnie za horyzont, bo jaskrawy pomarańcz nieba ustępował miejsca łagodnej purpurze. 

– Tak, zdarza się. Z potrzeby serca, można powiedzieć. Raz wychodzi lepiej, a raz tak, że kwiaty zwiędłyby w klombach, gdyby umiały to przeczytać. Ale kilka opowieści trafiło do stałego repertuaru mojej dawnej przyjaciółki Panny Poranek – przyznał z dumą.

– Panny Poranek? Tej Panny Poranek? – zapytała zdumiona Fiore. 

Na ich dworze nigdy nie grała, bo teksty jej były często sprośne i traktowały o przyjemnościach i zabawach, o których nie mówiło się głośno w zamku. Ale w Solvang znali ją bodaj wszyscy, którzy mieli dwoje zdrowych uszu i potrafili przez nie słyszeć.

– Tak, tej samej. Znasz jej twórczość? – zapytał niepewny czy powinien być zaskoczony, czy nie.

– Hm… troszeczkę. Nieoficjalnie – uśmiechnęła się do siebie Fiore. Pociągnęła kolejny duży łyk i poczuła, że w głowie już nie tylko jej szumi, ale i buja.

– Skoro piszesz i to nie tylko trzy iksy nożykiem na murach miasta, znasz się na ziołach i potrafisz z nich coś zmieszać, domyślam się, choć wielkiej dedukcji tu nie trzeba, że odebrałeś porządne wykształcenie – urwała i sama nie była pewna czy to pytanie czy stwierdzenie.

– Tak… Można powiedzieć, że wychowałem się w szkole. Dla dziewcząt. Młodych czarownic – uśmiechnął się tajemniczo. Mógłby przysiąc, że jej spojrzenie układa się w wielki znak zapytania. Wyciągnęła w jego kierunku butelkę.

– To długa historia, Fiore. Nie na dziś. – spojrzał na butelkę w jej dłoni.

– Nie pijesz wina? – zapytała i obdarzyła go nieufnym spojrzeniem. Czy czegoś jej tam dosypał? Reinmar zaśmiał się szczerze.

– Wiesz… Chyba już swoje wypiłem. Nie mówię, że już nic nigdy… Ale coś podobnego do małego jeżozwierza, który ukłuł się w stopę, przeskakuje mi w brzuchu na myśl o winie. Mógłbym spróbować najwyżej odrobinkę… – popatrzył znacząco na jej usta. Spłoszyła się.

– Chcesz mnie upić i wykorzystać? – zapytała zaczepnie.

– Z przyjemnością popatrzę jak się upijasz, księżniczko. Choć “wykorzystać” wolałbym cię na trzeźwo.

Jedli i rozmawiali aż niebo pokryło się granatem i nieskończoną liczbą migających punkcików gwiazd. Fiore, w akompaniamencie chrupania skorkołapek, opowiedziała Reinmarowi o swoim dzieciństwie w zamku. Bieganiu po murach, skrytkach, których nie znał nikt prócz niej, o Ardenie, zachowując pikantne szczegóły dla siebie. Lekcjach tańca, śpiewu i szydełkowania, którego nienawidziła, jak kot kąpieli. Zaczęło robić się zimno, a biała skała nie oddawała już tyle ciepła, co wcześniej. Zawinęli resztę przysmaków i chłopak pomógł jej dotrzeć do koni. 

Fiore z rozbawieniem stwierdziła, że się upiła. I że miałaby ochotę na wiele różnych rzeczy, dzisiejszej nocy, których nie przystoi księżniczkom. 

Zatrzymała się nagle i zapowiedziała Reinmarowi, że musi się wysiusiać. Kazała mu potrzymać swojego konia i kucnęła tuż przy drodze, czym bardzo go ubawiła. Nie przejmowała się czując na sobie jego spojrzenie, gdy wstała i powoli wciągała na tyłek spodnie, podskakując przy tym jak wesoła sarna. Reinmar stwierdził, że tak beztrosko upić się może tylko księżniczka lub królowa i raczej gdy… nikt nie patrzy. Niższa rangą arystokratka nawet w takiej sytuacji starałaby się dopasować do kija, który wcześniej połknęła. 

Fiore złapała się siodła, postała chwilę mocując się… trudno stwierdzić z czym, i z rozbawieniem i trochę zbyt głośno rzekła:

– Reinmarze… Chyba musisz mi pomóc wsiąść na konia. 

Popatrzył na nią przez chwilę z uniesioną brwią, po czym roześmiał się bezgłośnie i zeskoczył na dół. Obszedł konie i podszedł do Fiore, która opierała czoło na siodle mamrocząc coś sama do siebie. Odwrócił ją i przyciągnął do siebie. Spojrzał głęboko w jej oczy i chwilę przyglądał się roztańczonym iskierkom. 

– Nie jesteś tak pijana, Fiore – odrzekł po chwili.

– Może tak… może nie… – rzuciła mu wyzywające spojrzenie. – Ale jestem księżniczką i mogę mieć kaprys. Zwłaszcza po pijaku – dodała po chwili namysłu.

Ręka, którą Reinmar trzymał na jej biodrze zsunęła się w dół, na jej pośladek. Ścisnął go i wstrzymał oddech. 

Fiore przeszedł dreszcz. Gęsia skórka pojawiła się na jej plecach i rękach. Naraz zapragnęła bardzo wielu rzeczy. Wessać się w jego szyję, przywrzeć do niego całym ciałem, jeszcze bliżej, choć byłoby to trudno wykonalne. Poczuła twardą… rękojeść jego… miecza i z jej ust wydobyło się ciche: “Och”. 

– Pomóc ci wsiąść na konia czy… rozpiąć bluzkę? – zapytał po chwili, unosząc brew, gdy sytuacja była już tak naładowana, że zaczynały się w niej pojawiać pierwsze małe wyładowania. Oczy Fiore się rozszerzyły, a szczęka opadła lekko. – Obawiam się jednak, że na ziemi może być nam trochę niewygodnie, a na koniu jeszcze tego nie robiłem – zaśmiał się. Widział jak w ustach Fiore rodzi się wiązanka, nie mająca nic wspólnego z kwiatami. – Obawiam się również, że jutro miałbym u swych drzwi komitet kastracyjny wysłany przez ciebie lub przez twego ojca.

Położył dłoń na boku jej szyi i wpatrywał się w jej roziskrzone oczy. Wahała się jeszcze chwilę czy coś powiedzieć. W końcu odrzekła, bardzo trzeźwo, jak na swój obecny stan:

– Tyłek księżniczki nie jest ze szkła. Nie potłucze się. Bluzki rozpinać nie trzeba, bo ściąga się ją przez głowę. A na koniu też jeszcze tego nigdy nie robiłam – zamilkła na chwilę i pozwoliła sobie ponapawać się onieśmielonym obliczem Reinmara, które jaśniało w świetle księżyca. – Wątpię jednak, by poza notami za styl czekała nas za to jakakolwiek nagroda… Przynajmniej mnie – uśmiechnęła się tajemniczo. 

Jej piękna, kasztanowa klacz zarżała w ciszy, która nastąpiła. Zaśmiali się obydwoje. Reinmar odsunął się o pół kroku i skłonił nieznacznie.

– Pani pozwoli… – gestem wskazał na konia. Odwróciła się do niego bokiem, uniosła nogę, którą ujął i wsunął w strzemię. Położył dłoń na jej pośladku. Fiore spojrzała mu jeszcze raz w oczy, uchwyciła się mocniej siodła, wsparła na strzemieniu i popchnięta lekko do góry przewinęła drugą nogę zgrabnym ruchem ponad siodłem. Opadła w nie z gracją i wplotła palce w wodze. Spojrzała na niego z góry, spojrzeniem mówiącym: “Długo jeszcze będę na ciebie czekać?”.

Ciąg dalszy nastąpi.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *