Pół królestwa (opowieści o smokach i księżniczkach)

Dosyć to nietypowe jak na rzeczy, które pisałam do tej pory. Ale „Moje koniki” są przecież moją Szuflandią. Dlatego jest tu miejsce i dla księżniczki Fiore i jej przygód.

Czasem bywają psychologiczne, z reguły jednak pełne są klasyków z historyjek fantasy, w których czary nie trzymają się kupy, smoki gadają, a krasnale sikają do mleka. Oto część pierwsza pierwszego opowiadania. Ciąg dalszy nastąpi, bo w mojej szufladzie leży tego trochę. Podobieństwo do dowolnych elementów ze świata opowieści Andrzeja Sapkowskiego jest nie tyle umyślne, co niemożliwe do opanowania, ponieważ oddałam jego twórczości serce.

Nie porzuciłam wątków psychologicznych, choć ostatnimi czasy podchodzę do nich ostrożniej. Zdecydowałam, że żeby móc pisać lepiej i mądrzej pójdę na studia w tym temacie i tak też zrobiłam. Wątki psychologiczne piszą się zatem, poparte trochę głębszą wiedzą. Mam ich już ponad 60 stron… I zaczną się pojawiać wkrótce. Tymczasem – przedstawiam Fiore, która jest niezłym ziółkiem. Mam nadzieję, że przyjmiecie ją ciepło.

– Pół królestwa i MOJĄ rękę?! – wycedziła przez zaciśnięte zęby Fiore. Wolałaby już tego smoka wychędożyć niż zgodzić się na zamążpójście z “kotem w worku”, który jakimś cudem pozbawi tę potworę łba. Żaden NORMALNY facet nie robi takich rzeczy! A przynajmniej prawdopodobieństwo tegoż liche. To się może udać tylko jakiemuś dupkowi. Struć potworę czy mieczem we śnie zaszlachtować. 

– Dlaczego ten stary dureń mnie władował w taką kabałę? I że niby które pół królestwa? Jak to licząc? – myślała, nerwowymi ruchami motając onuce na stopach. Warknęła i uderzyła pięścią w łóżko. Rzuciła się na nie, wcisnęła głowę w poduszkę i puściła wiązankę paskudnych przekleństw. Poduszka dowiedziała się na przykład co księżniczka sądzi o prowadzeniu się jej matki i oberwała parę razy z obu pięści. 

Wiedziała po prawdzie, że ojciec to i niezły kombinator. Za mąż jej się nie spieszyło ani trochę, a wiosen już miała dwadzieścia pięć, więc od dwóch lat z okładem ojciec aluzje czynił i nad zaletami coraz to nowych kandydatów niby przypadkiem się rozwodził. Szczęściem prawo takie z babki i prababki jej w spuściźnie pozostawiły, że to ona miała mieć ostateczny głos w kwestii swego zamążpójścia. Jednak, był pewien wyjątek od tej reguły, zapisany w księdze praw i mający już swój ślad w annałach. Księżniczka miała mieć prawo głosu w każdej sytuacji, za wyjątkiem takiej, w której los, magiczna siła wyższa, inaczej zdecydowałaby za nią. A pokonanie smoka i wybawienie królestwa od wielkiego kłopotu, za taki przypadek uchodzić wszak mogło.

Po prawdzie, to nietrafnym małżonkiem też jakoś bardzo się martwić nie musiała. Historia kobiet jej rodu niejeden znała przypadek taki, w którym jeden chłop na tronie korony pilnował, a drugi łóżko wygrzewał. Fiore daleko jednak było do tych spraw. Cieszyła się wolnością i stanu tego zmieniać na razie nie zamierzała. 

Uniosła głowę i popatrzyła przed siebie nieobecnym wzrokiem. Dyszała ciężko. 

– Dobra. Trzeba się uporać z pieprzoną jaszczurką własnym sumptem. 

Spuściła nogi na ziemię, usiadła i zamyśliła się. 

Jak każda w historii księżniczka królestwa Scafell Pike odebrała solidne „wykształcenie” w posługiwaniu się mieczem. I powiedzieć, że była w tym całkiem niezła to jak nazwać Najświętszą Panienkę całkiem przyzwoicie się prowadzącą damą. Choć z początku Arden, jej nauczyciel, ganił ją za zbyt przewidywalny krok, w końcu nauczyła się wprowadzać do niego dysharmonię i kłaść na łopatki wszystkich chłopaków, jak i wielu dorosłych mężów, którzy stanęli jej na drodze. Była szybka, zwinna, bardzo gibka, dzięki czemu potrafiła wykonać absolutnie nieprzewidywalne ruchy, o których mężczyźni nie wiedzą nawet, że to się da. Miała do tego prawdziwy talent. I, co jeszcze ważniejsze, nie bała się chamskich zagrywek i ciosów poniżej pasa. Stwierdziła, że skoro walka to nie taniec, to nie obowiązuje żadna etykieta. Żadne fair play. Lubiła zadać celny cios w miękkie i poprawić go mocnym rąbnięciem w szczękę. Jeszcze bardziej lubiła upokarzający cios płazem miecza w zadek. Delektowała się patrząc na miny przeciwników, którzy zawsze wyglądali wówczas jak skarceni, wytargani za ucho chłopcy. 

Umiałaby rozprawić się ze smokiem sama. No, rzecz jasna, gdyby to było takie łatwe i zależało tylko od zdolności w robieniu mieczem. Jednak gdy potwora zaczyna pluć ogniem, tłuc ogonem i szarpać pazurzyskami, to może nie wystarczyć. A smoki rzadko walczą wstrzymując się od takich zagrywek. Zresztą niewiele w ogóle wiedziała o smokach. Nie było jak dotąd badań na żywych okazach, a nawet jeśli zostały przeprowadzone, to jakoś nikomu nie udawało się wrócić i ich zapisać. Naukowcy mieli to do siebie, że z rzadka grzeszyli instynktem samozachowawczym i dla dobra nauki i szerzenia wiedzy często pchali nosy w sprawy i miejsca, z których sztuką było wyjść z głową nada osadzoną na szyi. Jedyne co o smokach wiedziała, poza fizycznymi aspektami, które można zobaczyć gołym okiem, najlepiej z daleka, to to, że są cholery bardzo inteligentne. I łase na owce. Trudno było jednak stwierdzić czy prawdą jest, że są też łase na dziewice, który to motyw tak często przewijał się w literaturze pięknej, czy tylko jakiś poeta z nader wybujałą fantazją i z lekka masochistycznym podejściem do kobiet umyślił sobie, że tak to będzie romantycznie. O ile bowiem po wsiach owce ginęły ponoć powszechnie, to dziewki miały się całkiem dobrze. Choć i tu przyznać należało, że o sytuację tę należałoby obwiniać raczej wilki i wybujałą fantazję chłopów.  

Fiore obawiała się, że potyczkę ze smokiem może wygrać albo osobnik nawet sprytny i pomysłowy, acz z aparycji całkiem nieciekawy, albo okrutnik, który może swoje parszywe zdolności wykorzystać potem przeciwko niej. Albo ktoś całkiem przypadkowy i głupi (skoro zdecydował się wejść z własnej woli do jaskini smoka), któremu na ten przykład wypadłaby z kieszeni skórka od banana, na której potwora wywinęłaby orła i uderzywszy się w głowę wydała ostatnie tchnienie.

Nie. Nie może zostawić swojej przyszłości ślepemu losowi. Przyznała sama przed sobą, że na ten moment to miałaby ochotę rozprawić się z samym staruszkiem! Zalazł jej za skórę. Była jednak jedyną spadkobierczynią tronu. Tronu, który był jej solą w oku. I ciarki przechodziły ją, gdy tylko pomyślała, że musiałaby się tym burdlem zająć, nawet tylko wówczas, gdy ojciec dostałby niestrawności. 

Nie wyobrażała sobie siebie troszczyć się o wprowadzanie podatków od pochędóżki w zamtuzach, dziwek portowych, ani o handel morskim paskudztwem, konserwację traktów handlowych. Pozyskiwaniu kolejnych nauczycieli dla górskich trolli, które wyżej niż edukację, ceniły sobie zapach i chrupkość pieczonych udeczek. W rzyci miała wszystkie szkolnictwa, rolnictwa czy inne chujownictwa, którymi muszą zajmować się koronowane głowy. 

Musiała przyznać, że mimo paru do cna poronionych pomysłów (jak ten ze smokiem), ojciec był dobrym władcą. 

I niezłym ojcem. 

No, może do dziś. 

Prawym, uczciwym człowiekiem. Miał tylko ją, bo po śmierci matki nie zdecydował się już na kolejny związek. Z miłości i szacunku. 

– Stary dureń – pomyślała Fiore. – I w dodatku niepoprawny romantyk – zaklęła i ukryła twarz w dłoniach. Z tym też będzie musiała kiedyś coś zrobić.  

Przyszło jej na myśl, że mogłaby do potwory nająć jakiegoś wiedźmina. Tu w Scafell Pike nie widziano wprawdzie żadnego od dawna. Ale na północy kontynentu włóczą się po lasach i zmniejszają pogłowie wywern, kikimor, zakłócają spokój utopcom i babom wodnym. Ponoć potrafią i upiora przegonić i strzygę odczarować. Zatem taka większa jaszczurka nie powinna stanowić dla fachowca problemu. Choć ponoć mają i inne specjalne zdolności, którymi byłaby mniej zainteresowana.

Wiedziała jednak, że nie ma na to czasu. Ona pojedzie wiedźmina po lasach tropić, sprawę tłumaczyć, targu dobijać, a tu hyc, jakiś kusodupiec potworę przechytrzy i nieszczęście gotowe. Niby zawsze też może struć niedoszłego małżonka, jakby problemy jej sprawiał, gwoździ do bigosu nawrzucać… Ale nie, to chyba jednak nie w jej stylu. Jeśli byłby poczciwiną, i jeszcze by się w niej zakochał, to żal by jej jakoś było.

Lepiej zapobiegać niż musieć potem kombinować. Trzeba działać teraz. I to mądrze. Wykorzystując swoje zdolności.

A ona jest mocna w mieczu. Albo… 

Uniosła twarz znad dłoni. 

Albo w gębie. W jej głowie właśnie wykiełkował plan.

***

Szła przez targ rybny, gdzie jak co czwartek panowało duże poruszenie. Raz w tygodniu do Great End, stołecznego portu przybywały kutry, które zapuszczały się do cieśniny Morrok. Pływali tam marynarze tylko najodważniejsi, albo najgłupsi, jak uważała Fiore. Cieśnina ta, z wciąż niezbadanych naukowo powodów (naukowcy, o dziwo, w tym konkretnym przypadku już tak głupi być nie chcieli) zamieszkiwana była przez najdziwniejsze stworzenia, jakie kiedykolwiek wyłowiono z mórz otaczających wyspy Scafell Pike i cały kontynent viseriański. Na straganach, które mijała kłębiły się białe cielska trzyśmiornic, tuszki przypominających króliki karlowaczków, kolorowe strzykwy, pękate różowe prukwy i zamknięte w ultramarynowych skorupkach serdelki zwyczajne, przypominające skrzyżowanie ślimaka z krabołakiem. Były też jej ulubione skorkołapki, małe, chrupiące kraby, które jadło się po wysuszeniu z całymi skorupkami. Jak słone orzeszki. 

Tłum przypominał falujące morze, musiała zwolnić kroku i trochę się przeciskać, bacząc pilnie na sakiewkę, którą schowała pod pazuchą. Choć dzień był wyjątkowo ciepły oblekła się dodatkowo w ciemny, długi płaszcz z kapturem, żeby nikomu nie przyszło do głowy tejże sakiewki szukać. Ani, korzystając ze ścisku, szukać zaspokojenia swoich perwersji. 

Ostry zapach ryb, ostryg i wszelakiego morskiego paskudztwa był tu najmniejszym problemem. Znacznie gorzej znosiła odór niemytych nóg i pach, który pchał się jej do nosa z każdej strony. Rzadko tu bywała w czwartki. Gdy miała ochotę na skorkołapki wysyłała dziewkę kuchenną Marylę, wciskając jej parę kun (to tutejsza waluta) pod sukienkę i przestrzegając, żeby nie dała się nikomu obmacywać. 

Fauna z cieśniny Morrok była nie lada rarytasem. Zdecydowanie nie mógł sobie na nią pozwolić byle wieśniak, więc z początku nie rozumiała za bardzo dlaczego w czwartki kręci się tu tyle kmiotów, a nie cmokające i wskazujące wszystko palcami w białych rękawiczkach arystokratki. Szybko doszła jednak do wniosku, że pewnie one też wpadły na to, że lepiej wysłać swoje odpowiedniki Maryl niż pchać się w tę paszczę krakena samemu. Z tą tylko różnicą, że ich Maryle miały brody, wąsy (niezależnie od płci), kosmate pachy i nieświeże onuce. 

Przyspieszyła kroku i przedarła się w boczną uliczkę. Wspięła po murku na balkon, po desce na dach i odetchnęła z ulgą. Z góry to wszystko wyglądało znacznie lepiej. Lubiła tędy chodzić, bo kamienice starego miasta piętrzyły się tak gęsto, że z drobną pomocą desek i balkonów można było przedostać się na spore odległości nie mocząc stóp w błocie, ani nie wchodzić w bliski kontakt z przypadkowymi przechodniami. I powiew wiatru przynosił tu zapach pełnego morza. Można było przesiadywać na murach i patrzeć w dal na odpływające i przypływające do portu statki.

Nie zawsze rzecz jasna było tak źle jak w czwartki. Generalnie lubiła przechadzać się po mieście. Ale nic, tak jak te „kocie” ścieżki nie dawało tak znakomitej sposobności do obserwacji życia toczącego się w dole. Pomknęła sprawnie na zachód, ku bramie winnej. Miała sprawę do tamtejszych handlarzy, którzy parę dni wcześniej byli na skardze u jej ojca. 

Zatrzymała się na chwilę przy murku na szczycie kamienicy z syrenką Solvang – herbem i postacią, od której stolica wzięła swą nazwę. Podniosła rękę do czoła, by ochronić oczy przed ostrym słońcem i popatrzeć w dół. To było zupełnie inne królestwo. Bruk był czysty, stragany przestronne, osłonięte od słońca zdobionymi kilimami, na konstrukcjach z ciemnego drewna. Na wozach stały beczułki bimbru i wina, na straganach piętrzyły się wystawki miodów, gorzałek, koniaków i brandy. Górne półki zajmowały likiery. Niektórzy handlarze oferowali kieliszek naleweczki do degustacji.

Przepych, elegancja i ceny onieśmielały prostaczków, a jeśli jakiś śmielszy i tak zdecydowałby się tu węszyć to i tak dostałby razy po uszach od prywatnej straży, na którą zrzucili się handlarze. No właśnie, handlarze. Fiore uśmiechnęła się, gdy wypatrzyła jednego z nich. Niski, tęgi, brodaty. Tak, to było królestwo Toporników (którzy zawdzięczali swą nazwę broni, po którą sięgali chętnie), bezwstydnie przedsiębiorczego ludu z gór Dajhajsu na kontynencie viseriańskim. Ale po prawdzie ludzie z Solvang za plecami zwali ich Mamonami, co zdawało się pasować o niebo lepiej. Mieli bowiem łeb do interesów jak kot do łapania myszy. Choć i oficjalna nazwa pasowała niezgorzej do ich raczej topornej urody. Wszyscy byli niscy i przysadziści. Mieli blond włosy (w porywach do rudych) i cali byli w piegach. Mężczyźni i kobiety. Z nosami jak kartofle, długimi brodami i fryzurami zdradzającymi ich z lekka rebelianckie usposobienie. Rzeczywiście rzadko stosowali się do ogólnie przyjętych zasad. Raczej… sami je tworzyli, a ponieważ zwykle mieszki mieli przysadziste, nikt im tych zasad dyktować nie próbował.

Fiore zeskoczyła zgrabnym ruchem na balkon, przesadziła barierkę, dała susa na płócienną płachtę rozpostartą poniżej i zsunęła się na wóz z baryłkami. Rozsiadła się wygodnie i chrząknęła. Rozmowy w tej części placu zamilkły. Handlarze i klienci utkwili w niej wzrok, straż sięgnęła po topory.

Fiore uniosła brew i powiodła spojrzeniem po zgromadzonych.

– Dzień dobry, mili panowie – rzekła spokojnym, acz stanowczym głosem. – Szukam kogoś, kto mi opowie co to za jeden, ta jaszczurka, co to ponoć ucztowanie sobie na waszym transporcie poczyniła. – Rozejrzała się po twarzach.

 – A ty mościa panno, kto zacz? – zapytał jeden, stojący dalej.

– Przyjaciółka. Strapiona waszym losem. Wystarczy? – wysunęła się lekko do przodu i pomachała nogami spuszczonymi z wozu.

– O tej paskudzie to ci tu każdy jeden powiedzieć może sporo. Tak nam łachudra za skóry zalazła, psia jej mać! – zakrzyknął rudy, stojący bliżej. A po tłumku rozszedł się pomruk aprobaty. – Ale co tak tu będziemy oficjalnie i na sucho sobie języki strzępić. Pójdź pani Przyjaciółko – zaakcentował – winkiem poczęstujem, albo naleweczką. Tak też się opowieść na lepszej osnowie snuje – dodał i ukłonił się nisko.

– Wolałabym krótko i węzłowato, mości szlachetny panie. Bez ozdobników, opisów przyrody i wątków romansowych – odchyliła do tyłu głowę. – Ale… Nalewki nie odmówię – dodała po chwili namysłu.

Zeskoczyła w dół, zdjęła rękawicę i podała Topornikowi rękę.

– Fiore.

– Waldemarf!

Uścisk jej dłoni spodobał mu się widać, bo zaśmiał się i pokiwał głową z aprobatą. Wskazał jej drogę do swojego straganu. Czuła, jak odprowadzają ją wzrokiem.

***

– Takiej cholery, mościa panienko to myśmy jeszcze w życiu, a i w opowieściach nie spotkali! – biadał pierwszy. Bo kto to słyszał żeby taka potwora porządnego handlarza gorzałki na szlaku atakowała! Jakbyśmy mięsiwa wieźli czy gadzinę na handel to zrozumieć taki gwałt można. Ale na gorzałce! – Lamentował. Panienko słodka, ta łajza jak się przyssała do beczki do trzy hausty i po beczułce! A co jeszcze narozlewała to pies ją kulawy wychędożył! Podejść z siekierkami tośmy się bali, bo syczał skurwysyn, psia jego mać, jakby go żmija jaka na świat wydała.

Fiore poczuła, że nie do końca się już łapie w drzewie genealogicznym smoka, ale nie to było najważniejsze, więc słuchała dalej. 

– Z całego transportu marne parę beczułek zostało, bo się łachudrze sikać zebrało, więc o tyle miał przyzwoitości, że poleciał na stronę. A sikał po drzewach aż gałęzie leciały! 

– I wiewiórki w dziuplach potopił! – dodał starszy, niższy i łysy. 

– Krzywdę komuś zrobił? – dopytała Fiore rozsiadając się szerzej na solidnym drewnianym krześle z oparciem i podłokietnikami.

– Wiewiórkom! – zakrzyknął znowu łysy.

– Wszystkim panienko! Takie dobre naleweczki wieźliśmy. Ta porzeczkówka to jak siki przy tym cośmy tam wieźli, pani! – zaczerwienił się i aż zapluł ze wściekłości! Spojrzał na kieliszek i chlusnął zawartością o bruk. – Tfu! – Napluł w ślad za porzeczkówką. – Waldemarf, czym ty nas tu, psia jucha trujesz?! – Dawaj orzechówkę, wiem, że masz na zapleczu, skąpa łachudro!

Waldemarf zrobił się czerwony jak słońce o zachodzie, cmoknął z oburzeniem, odwrócił się na pięcie i poszedł na zaplecze. Odwrócił się jeszcze na chwilę i pokazał Mirosławfowi – właścicielowi flegmy, która zdobiła teraz ulicę – środkowy palec. Zaraz jednak przysłał kogoś, kto chyba był jego terminatorem, młodszym wyraźnie (wnosząc po trądziku pokrywającym twarz równiusieńko), z butelką orzechówki i, poczęstowawszy wpierw księżniczkę, uwijał się między Topornikami polewając od serca. Fiore posmakowała trunku i musiała przyznać, że w porównaniu z tym arcydziełem nalewkarstwa, porzeczkówka rzeczywiście była poczęstunkiem budżetowym.

– Ubił kogoś? – zapytała bawiąc się kieliszkiem i obserwując jak ciecz zostawia smugi na ściankach.

– Że kto ubił? – zapytał Mirosławf w ciszy, która nagle zapanowała.

– No jaszczurka. Smok, znaczy się – doprecyzowała obdarzając ich czujnym spojrzeniem.

– Nie no… Po prawdzie… to tak jakoś bardzo nikogo nie pokaleczył – dodał już znacznie spokojniej, polubownie, trochę przeciągając słowa. – Usmażyć też nie usmażył. Trochę poział, beczek narozrzucał, bimbru namarnował, ululał się epicko, drzewa pewnie uschną tak je sążniście zrosił, no i wozów kilka naprawić będzie trza… – Mirosławf wyraźnie się zmieszał.

– Ale nastrafył! – zakrzyknął ktoś z dalszego rzędu celując palcem ku górze. A inni zgodnie podjęli chórem: “Tak, taaaak! A jakże nastraszył! Jarosławf to i w portki napaskudził!”.

Ryknęli śmiechem, a purpurowy jegomość, którego Fiore podejrzewała o bycie Jarosławfem wyciągnął do góry dwa środkowe palce i pomachał nimi obracając się dookoła żeby każdemu, rżącemu odpowiedzieć osobiście.

***

Gdy pili słodką orzechówkę „na piątą nóżkę” smok stawał się coraz gorszą łajzą. Komuś się przypomniało, że miał jednak więcej zębów, pazurów, nie tylko ział ogniem, ale i piorunami z oczu strzelał. Gazy puszczał, że sikorki na drzewach potruł. Gwałcić chciał! A nawet zmieniał kolory. Teraz już im nie tylko bimber cały wychlał ale i w beczki napaskudził.

Fiore siedziała trochę z boku i przysłuchiwała się w skupieniu. Oparła się o belkę straganu, spuściła głowę i rozmyślała.

– Wiecie gdzie go szukać? – zapytała w końcu ewidentnie musząc przekrzykiwać towarzystwo. Tym razem nie widziała jednak lasu rąk. Stwierdziwszy, że niczego więcej już się tutaj nie dowie udała się na zaplecze, gdzie zagniewany Waldemarf rozpijał w samotności ostatnią ocalałą z transportu buteleczkę brandy. Zmierzył ją spojrzeniem i zrobił minę obrażonego dziecka. Usiadła naprzeciw niego i pochyliła się kładąc mu dłoń na przedramieniu.

– Waldek… f, Waldek, potrzebuję żebyś… wyświadczył mi pewną przysługę.

***

Ciąg dalszy nastąpi.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *