Pajęczyny i kłębek wełny – wolne przemyślenia psychologiczne

Podczas gdy mój blog obłaziły pająki, w mojej głowie trwało wielkie przemeblowanie. Wiele razy miałam wrażenie, że już zaczynam widzieć prześwity czystych, gładkich powierzchni, by zaraz jednak dostrzec, że do uporządkowania jest jeszcze jedna, wyjątkowo wredna szuflada. A po tej szufladzie kolejna.

Mnóstwo rzeczy, w które głęboko wierzyłam, zweryfikowało się. Niektóre poddałam w wątpliwość i nadal nie wiem czy mają sens. Czekają i wciąż im się przyglądam. Nie potrafiłam pisać w takich okolicznościach. Nie potrafiłam dzielić się wiedzą i doświadczeniem, bo zobaczyłam jak wiele rzeczy, które do tego przynależały, było mrzonką, albo towarem o krótkiej dacie przydatności. Czułam przypływ mdłości, gdy czytałam jak ktoś zachwala rozwiązania, w które chciałam wierzyć, a przejechałam się na nich poważnie. Czułam, że to jeden wielki bullshit. Nie miałam już chęci brać w tym udziału. Budować wyobrażenia o świecie znacznie prostszym, ładnie i logicznie poukładanym. Bo niezależnie jak bardzo próbujesz wszystko sobie ładnie poukładać i trzymać pod kontrolą, ten świat nie chce taki być. To nie szafa na ubrania, w której można sobie wszystko zorganizować. 

Opowiem Wam o kilku takich weryfikacjach.

#Dieta

Moja największa zmora przez długi czas. Miałam obsesję na jej punkcie. Absolutnie prawdziwą. To mój pierwszy i naczelny demon. Mam emocjonalny stosunek do jedzenia. Nie będę się nad tym szeroko rozwodzić, bo opowiadałam o tym w “Cześć, Bulimio”. Nagradzam się jedzeniem, jem w stresie, myślę o czekoladzie, gdy mi źle. Ale sądzę, że nie w tym tkwił największy problem. Bardzo chciałam być doskonała. Niezwykle mocna, silna, logiczna, nie poddająca się łatwo emocjom. Nie chciałam w sobie złych uczuć, zawiści, złości, emocjonalności, wszystkiego, co osłabiało moją siłę. Miałam bardzo silną wolę. Nazywam ją “kagańcem”. Zaciskałam go mocno. I byłam w stanie trzymać się w ryzach na bardzo wielu polach. Naprawdę byłam w tym “grzeczną dziewczynką”.

Dietę też trzymałam pięknie, choć ta emocjonalna, słaba część mnie wołała cały czas. Nienawidziłam jej. Cały czas coś kombinowałam z jedzeniem. Przestałam jeść słodycze, gluten, laktozę i wiele innych rzeczy. Jadłam bardzo zdrowo. Tyle że to jedzenie ani trochę mnie nie nasycało. Więc moje żywienie przeradzało się w obsesję. Na tych zdrowych dietach czułam się źle. I frustrowało mnie to, że chodzę głodna, choć nie miałam powodu, bo jadłam normalne ilości. A gdy raz na jakiś czas pękła moja silna wola, znowu dotkliwie się karałam.

Dziś, gdy słucham jak koleżanki, które ciągle są na diecie, są wobec siebie nadmiernie krytyczne i bardzo surowe, mówią, że muszą się wziąć za siebie, że muszą tylko być bardziej konsekwentne i tak dalej, słyszę tak naprawdę: “Muszę jeszcze tylko trochę mocniej zaciągnąć kaganiec”. I naprawdę irytują mnie pod takimi bardzo szczerymi opowieściami kobiet, porady w stylu: “A próbowałaś diety X?”, albo “Odkąd chodzę na siłownię to już nie mam z tym problemu, spróbuj trochę wziąć się za siebie i rzucić nabiał”.

U mnie sprawdziło się akurat totalne odpuszczenie. Gdy załamałam się i przez pół roku żywiłam praktycznie samymi kanapkami, mlekiem, pszenicą i pozwalałam sobie na słodycze, nagle mogłam jeść o wiele mniej. Jadłam kanapkę czy dwie i przez wiele godzin jedzenie nie zaprzątało mojej głowy. A wcześniej cały czas było programem w tle. I nie, to nie kolejna “dieta cud Ostrowskiej” – wcinaj kanapki i słodycze, będziesz piękna, szczupła i szczęśliwa. Po prostu nie o dietę chodziło.

Chodziło o głowę i emocje. I, gdy rozmawiam z dziewczynami, które mają problem z wagą, to okazuje się, że zwykle o te emocje właśnie chodzi. W książce o depresji “Lost Connections” Johann Hari powołuje się między innymi na badania, z których wynikło, że nadwaga u kobiet często jest połączona z jakimiś nadużyciami fizycznymi na tle seksualnym. Teoria, którą naukowcy zbudowali na tej podstawie jest taka, że kobiety bronią się w ten sposób przed byciem atrakcyjną dla mężczyzn. Nie chcą być obiektem seksualnym. I żadna dieta na to nie pomoże. Bo nawet po bardzo dobrze przeprowadzonym odchudzaniu, kobiety z badań, o których wspomina Hari, wracały do swojej bezpiecznej nadwagi.

Wydawanie kasy na diety pudełkowe, na programy dietetyczne, na operacje zmniejszania żołądka, to inwestowanie w zwalczanie nie tego demona, który w wielu przypadkach, tak naprawdę zżera nas od środka. 

#Seks

Długo spychałam tę sferę. Nie chciała być udana, a ja winiłam za to siebie. Bardzo. Moje ciało się zamykało, a ja szukałam jaki mój defekt jest tego powodem. Choć statystyki nie pokazują zbiorowego seksualnego szczęścia Polaków, to z kolorowych gazet wychodzi jakiś jego “właściwy obraz”. Dużo nacisku kładzie się dziś na ten “udany seks”. I to jeszcze przez całe życie. Dziewczyna, która w łóżku nie jest gwiazdą porno, nie ma ochoty na igraszki kilka razy w tygodniu, nie jest śmiała i otwarta, nie umie w odważny sposób mówić czego chce, czuje się jakaś nieudana.

Ale zastanówmy się chwilkę. Od kiedy kobiety mogą powszechnie mieć naprawdę udany i swobodny seks? Ano na przykład od momentu, gdy upowszechniła się antykoncepcja. Bo numerek nie jest już takim ryzykiem. Od momentu, gdy kobieta nie jest już zależna od swojego faceta. Bo nie MUSI chodzić z nim do łóżka jak nie chce. Nie musi za nic tym seksem płacić. Nie musi niczego kupować. Nie musi też szczególnie martwić się, że jak ona mu tego seksu nie da, to on odejdzie do innej i co wtedy? No wtedy to ona też sobie może odejść do innego. Albo odejść sobie w samotną siną dal i chrzanić facetów, ich portfele i ich ochronę. Kobieta może mieć udany seks, bo facet już z grubsza powszechnie wie co to jest łechtaczka. I może obejrzeć na YouTube filmik instruktażowy: “Jak zrobić dobrze kobiecie”.

Ale od kiedy my, kobiety, mamy rzeczywiście te rzeczy? Od kiedy mamy antykoncepcję, niezależność finansową, od kiedy nie wstydzimy się w “rozwiązły sposób” powiedzieć albo pokazać facetowi: “Tu i tak mi rób, kochanie”?

Od niedawna.

A wiele kobiet i mężczyzn nadal jednak nie wie jak do tego seksu podejść. I przestają się koncentrować na czułości, bliskości i przyjemności, tylko rozglądają za tym jak “powinni” albo jakie są “normy”. Ile stosunków w tygodniu to jest ok? A jak nie ma seksu przez trzy miesiące to czy nadal jest ok? A jak ma wyglądać ten seks, gdy jesteśmy ze sobą lat 15 czy 20? Czy jestem dziwna, jeśli nie chcę wchodzić w relacje swingerskie?

Może lepiej zamiast zastanawiać się nad tym jakie życie seksualne jest normalne, założyć, że nie ma żadnych sensownych norm i poukładać je sobie po swojemu? Patrząc na siebie, czując (!) od środka, a w dodatku zastanawiając się jak ważną procentowo częścią życia jest dla nas ten seks w wieku i sytuacji, w jakiej jesteśmy? Co w tym seksie jest dla nas tak naprawdę ważne? Czy na to są jakieś normy?

#Związki

Gdy mieliśmy z K., moim byłym mężem (rozwiedliśmy się w marcu tego roku, a rozstaliśmy w grudniu 2 lata temu) kryzys związkowy, też dużo czytałam o tym jak powinien wyglądać dobry, normalny związek. Znowu – jakieś normy z gazet i od samozwańczych specjalistów, którzy naczytali się pseudo psychologii. Tymczasem, gdy porozmawia się z ludźmi w długotrwałych związkach, może się okazać, że nie jest aż tak łatwo tych normalnych ludzi znaleźć. Czasami długotrwałe związki zbudowane są na miłości, lojalności, przyjaźni, a czasami na strachu, zależności, wspólnych kredytach, firmach, a jeszcze w innych przypadkach na swobodzie, skokach w bok i lekkich flirtach. Nie dowiesz się tego, jeśli nie porozmawiasz bardzo uczciwie i nie zapytasz jak ludzie sobie radzą. Albo jeśli to nie wypłynie przy okazji, podczas innych zwierzeń.

W dodatku, w związku ze wzrostem niezależności kobiet, coraz mniej nas – kobiety i mężczyzn, przy sobie sztywno trzyma. Dziś rozstają się też ludzie z dziećmi, więc to też już przestaje być argument za tym by “trwać”. Pewnie, że nie ma co trzymać się sztywno kogoś, kto terroryzuje nas fizycznie czy psychicznie, bo w takiej relacji się dusimy. Ale chyba zbyt łatwo wyrzucamy teraz ludzi ze swojego życia. Zaraz i tak znajdzie się ktoś nowy. Jest przecież Tinder.

Osobną związkową kwestią jest to całe mówienie o bezinteresowności i braku oczekiwań w związku. Oczekiwanie w moim odczuciu wiąże się z zaufaniem. Ufam, że mnie nie zdradzisz, ufam, że ze mną będziesz w trudnych chwilach, ufam, że mi pomożesz, gdy będę potrzebująca. Czyli jednak oczekuję, że mnie nie zdradzisz. A jak zdradzisz to zawiedziesz moje zaufanie. Oczekuję, że skoro ja jestem gotowa robić różne rzeczy dla ciebie, to i ty jesteś gotowy robić rzeczy dla mnie. Że nasza relacja jest na liście priorytetów – mojej i twojej. I że będziesz mnie stawiał wyżej niż innych, przypadkowych ludzi, bo to ze mną zdecydowałeś się być. I ja dla ciebie robię to samo. Zasada wzajemności. Ona istnieje naprawdę, marketingowcy dobrze o niej wiedzą i wykorzystują ją, więc dlaczego mielibyśmy udawać, że nie dotyczy ona związków? 

#Rodzice

Dużo mogłabym wygarnąć moim rodzicom. Jak większość z nas. Pozwoliłam sobie się na nich wściec i zauważyć mnóstwo krzywd, które sprawiły, że dziś walczę ze swoimi demonami. A czasami jest to walka z wiatrakami. Bardzo obwiniamy tych naszych rodziców. I tak, jest to zrozumiałe, gdy z dzisiejszą wiedzą psychologiczną patrzymy na świat. Bo nic nie usprawiedliwia przemocy, poniżania, terroru czy odrzucania maleńkich, niewinnych stworzeń, których celem życia nie jest dopieprzyć swoim rodzicom.

Ale.

No właśnie – z dzisiejszą wiedzą psychologiczną. Z dzisiejszymi realiami, w których wielu rodziców ma dla dzieci czas, bo nie są akurat zajęci wychodzeniem z biedy i pracą dzień i noc. Bo mogą czytać książki i blogi. Wiedza jest na wyciągnięcie ręki. Bo gdy czują dojmujący ból psychiczny, to mogą pójść do psychologa, i to nie jest wstyd. I stać ich na tego psychologa. Mogą przejść terapię i starać się nie przenosić traum swojego dzieciństwa na małe pokolenie.

Pisałam kiedyś o rodzinie “dysfunkcyjnej”. Że ma wiele obliczy. To rodzina z alkoholem ale i chłodem emocjonalnym. Myślę, że niewielka garstka ludzi mogła się wychować w innej rodzinie. Takiej, którą określilibyśmy jako “dobrą”. Większość z nas wychowała się w rodzinach, które fajnie, jeśli były “wystarczająco dobre”. Więc znowu – co jest tutaj normą? Choć są rzeczy, o które jestem na moją rodzinę zła, to jest też mnóstwo dobrych rzeczy, które od nich dostałam. Trudniej je zauważyć, skupiając się na tych mrocznych. Z czasem zaczęłam również wyraźnie czuć, że moi rodzice byli i są po prostu ludźmi. Ja byłam ciekawska i bardzo pomysłowa w “psoceniu”, a mama nie miała wybitnie dużo cierpliwości. Chciała żebym była grzeczna, żeby mieć trochę spokoju i żebym nie zrobiła sobie krzywdy, wszelkimi pomysłami typu – smarowanie schodów masłem, wkładanie łapek w puszkę z butaprenem czy smarowanie się zieloną farbą. I miała na głowie te wszystkie miliony spraw, które miały kobiety w czasach naszych matek. Oprócz mnie jeszcze dwoje dzieci, sprzątanie, gotowanie i jeszcze własną firmę. No i pijącego w tamtym czasie męża.

Czy w kraju takim jak Polska, z taką przeszłością, da się znaleźć rodziny, które od pokoleń nie zasługują sobie na miano “dysfunkcyjnych”? I w większości krajów? To wspaniale, że dziś to się zmienia. Ale to naprawdę jest nowy świat. Nie da się rozliczyć tamtej przeszłości, która była na innych warunkach, dzisiejszymi prawami. Choć nadal uważam, że na pewnym etapie to wkurzenie się na rodziców jest bardzo potrzebne i pozwala nam iść dalej.

***

Te i wiele innych rzeczy kłębiło mi się w głowie przez ostatnie miesiące, a nawet lata. Przez moją głowę przelatywały huragany. Jedne przemyślenia weryfikowały poprzednie. Coś, czego byłam pewna w jednym momencie, traciło na aktualności parę miesięcy później. Dużo mnie to nauczyło i uczy nadal. Pokazuje, że nie ma co się przywiązywać do teorii, które ładnie brzmią i zdają się być bardzo prawdziwe. Bo to tylko teorie. Wiele z tych popularnych w psychologii pochodzi jeszcze z lat 60., 70. czy 80. Albo i wcześniejszych. Czy są aktualne dziś? Czy się sprawdziły? Czy mają jakieś podstawy, poza tym, że brzmią bardzo mądrze? I czy te rzeczy, które według nowych badań uważamy za pewnik, przetrwają próbę czasu?

Pozwalam sobie być wciąż “w drodze”, sprawdzać i przyjmować albo odrzucać. Mieć oczy szeroko otwarte i nie zgadzać z tym, co mówią psychologiczne, dietetyczne czy inne autorytety. 

Oni też są tylko ludźmi, też popełniają błędy, też patrzą stronniczo. Czasem powiedzą coś bardzo mądrego, co może trwać wiecznie, a innym razem przyjdzie jakiś Kopernik czy Darwin psychologii i przejechawszy się po niej buldożerem zasieje ziarenka czegoś całkiem nowego.

 

One Response to “Pajęczyny i kłębek wełny – wolne przemyślenia psychologiczne

  • Społeczeństwo na jakie nas wychowywano, wpajając nam normy społeczne, i nauczając nas wiedzy bezużytecznej. Nie jest problemem. NIe! Jest efektem pewnego problemu. A problemu nie da się zmienić, starając się zmienić jego efekty! ( Tak, idź do psychologa wydawaj mnóstwo pieniędzy, i nie dowiedz się nawet o podświadomości i jak z nią współpracować ) PROBLEM tkwi w źródle, i tam też kryje się rozwiązanie.

    Źródłem jest decydent którego społeczeństwo nawet nie zna. Wzajemnie się obwiniając za swoje ułomnośći. Które nie są ich winą. Są wpojonym programem.

    Nasi rodzice, dorastali w obliczu mierzenia się dzień a dniem, z podważaniem ich samooceny. Tylko nieliczni wyszlo w jakiś sposób cało. Ale z bliznami.

    Psychologia powinna być przedmiotem w szkole, a nie zawodem. A ocen nie powinniśmy mieć do 12 roku życia. Wówczas u chłopców w organizmie zaczyna się produkować testosteron. A u dziewczynek estrogen.

    Moja chrzestna, jest po wyższych studiach psychologii. I nie potrafi sobie poradzić z neurotyczną sytuacją w swoim domu.

    W psychologii praktycznej brak procesu wybaczania sobie. Oczywiście nie generalizuje. Na pewno są osoby, które wyłamały się spod jarzma edukacji-tresury. I sami rozwijają wiedzę i informacje nabyte. Kwestionując stare zakorzenione dogmaty.

    Pisanie na studiach o Freud, Jung’u, i innych ikonach jest kręceniem się dookoła teorii.

    A co do kwestii zaufania społecznego. Wychowano nas w konkurencyjnym systemie. Co podzieliło spoleczeństwa. W kulcie braku zaufania do siebie. Co rodzi podejrzliwość. A podejrzliwość rodzi konflikty.

    TO NIE WINA JEDNOSTEK! zawsze będę bronił indywidualnie człowieka.

    Nie mniej jednak, ciekawe refleksje. Pozdrawiam.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *