Z cyklu: Przychodzi kontuzja do biegacza. #3 Pole dance

Fot. Lisa Dekster

– No dobra, a gdzie my ją zamontujemy? – zapytał Krzysiek pewnego dnia, gdy powiedziałam mu, że zamówiłam rurę do naszego M2. Nie taką do grzejnika. Najprawdziwszą, statyczno-obrotową rurę do pole dance.

– Słuchaj, skoro od dziesięciu lat śpimy z rowerami w pokoju gościnnym to chyba rura też się zmieści – odpowiedziałam trzeźwo.

To nie był związek z miłością od pierwszego wejrzenia. Raczej z długą fazą zainteresowania i niezobowiązującym flirtem. O tym, że w pole dance bawią się nie tylko długonogie tancerki z nocnych klubów dowiedziałam w 2011 roku z artykułu Kaśki Bigos, mojej koleżanki po fachu z Agory, która zaczęła wtedy chodzić na zajęcia i była na to nakręcona jak zegar na kukułkę (czy jakoś tak…). Dziś jest master jedi w pole dance w parze z Karoliną Sobieraj. Zobaczyłam jej fotki w gazecie o sportach dla kobiet i zagwizdałam z uznaniem.

Niezobowiązujące rendez-vous z rurą zaliczyłam na jednym z wieczorów panieńskich moich koleżanek, gdy trafiłyśmy z dziewczynami do Duende, bo uczyła tam siostra naszej dobrej kumpeli ze studiów. Siostrzyczka okazała się być nie byle tancereczką, ale mistrzynią Polski. Zajęcia były fantastyczne, choć bawiłyśmy się głównie w to, żeby się przy rurkach powyginać, pokręcić dookoła i powyglądać seksi. Na tyle, na ile to możliwe.

Gdy Agata pokazała nam co można na tym cacku wykręcić pomyślałam: “Jakże fiznezyjnie zawoalowana dla ludzkiego oka potrafi być chamska siła”, choć z moich ust wypłynęło ledwie: “O w mordę!”. To wyglądało tak zwiewnie i lekko. To byłaby dobra zabawa dla mnie, choć pewnie w innym życiu. Bo moje przepełnione było bieganiem i wyjazdami (związanymi z tymże). Zwyczajnie nie było miejsca na taką aktywność. No bo jak kupić karnet jak ciągle gdzieś jeździmy? Jak iść do przodu, gdy nie można utrzymać regularności?

Fot. Lisa Dekster

Odkładałam to więc na bliżej nieokreśloną przyszłość. Dokładnie jak osoba, która chce zacząć biegać, ale żaden moment nie jest naprawdę odpowiedni. Zimą, w kilka miesięcy przed kontuzją podjęłam decyzję, że zapiszę się jednak na zajęcia. Wszak początek roku to czas, gdy więcej siedzę w domu. Grupa w Pole Art Studio na Ursynowie zbierała się jednak jak sójka za morze. Ciągle dostawałam sms-y, że jeszcze nie ma wystarczającej liczby osób i dadzą znać jak będzie termin rozpoczęcia kursu.

Czekałam, czekałam, czekałam.

Biegałam, chodziłam na spacery z psem, wskakiwałam na pieniek w lesie… I pewnie gdyby wszystko potoczyło się jak zwykle, zrezygnowałabym z dołączenia do grupy, bo przecież właśnie zaczynało się lato. Dla nas – czas startów, wyjazdów w góry, ciężkich treningów. Ale kolano postanowiło dać mi szansę.

Grupa ruszyła mniej więcej w tym czasie gdy kolano dało znać, że ono w tym sezonie nie biega. “No w mordę jeża!” – pomyślałam w pierwszej chwili, ale zdecydowałam: “Pal licho, pójdę na te pierwsze zajęcia i zobaczę co jestem w stanie zrobić”. Okazało się, że sporo. Dyskomfort czułam właściwie tylko podczas niektórych ćwiczeń na rozgrzewce. Nie mogłam robić przysiadów, podskoków, przeskoków, siadać w klęczkach. Ale obroty i początkowe pozycje statyczne, siłowe, nie były problemem. Jeszcze ciekawszym doświadczeniem było to, że musiałam nauczyć się ich na zdrową, lewą nogę, czyli tę “gorszą”, mniej sprawną.

Jeśli wcześniej złapałam bakcyla pole dance, teraz miałam na niego gorączkę 40 stopni. Nigdy wcześniej nie robiłam ćwiczeń ogólnorozwojowych, które tak bardzo by mnie pasjonowały. Pisałam kiedyś dla polskabiega.pl, że jeśli chcesz schudnąć przez bieganie – nic z tego, jeśli nie połkniesz bakcyla. Przekonywałam w nim, że ćwiczenia, które mają nas do tego doprowadzić nie muszą być najlepiej na świecie spalającymi tłuszcz. Nie musimy biegać albo skakać na skakance, jeśli wydaje nam się to piekielnie nudne. Takie ćwiczenia będą dla nas tylko obowiązkiem. A mają kręcić nas na tyle żebyśmy stale znajdowali w sobie motywację do robienia ich.

Jeśli wolisz jeździć na rowerze albo do ruchu motywuje Cię tylko skakanie przy muzyce – rób to. To jest ten klucz, może nawet Święty Graal aktywnego życia. Wiedziałam o tym i przekonywałam do tego innych. Jednak dopiero pole dance pokazał mi jak dużo w tym prawdy.

Cudowna wolność, jaką czuję wybiegając na jeden z beskidzkich grzbietów, z którego rozciągają się kolejne horyzonty jest nie do opisania słowami. Ale teraz, gdy siedzę uziemiona w fotelu, w tydzień po operacji kolana, wiem, że to właśnie do powrotu na zajęcia pole dance tęskni mi się najbardziej. To nie tylko świetna zabawa i wyzwania za każdym razem. Dzięki pole dance całe moje ciało robi się sprawniejsze. I bardzo możliwe, że to rura pozwoli mi wrócić do biegania silniejszą.

Nauka tych akrobacji pozwoliła mi też przetrwać półroczny okres, gdy byłam odcięta od biegania. Chodziłam na zajęcia dwa razy w tygodniu, a latem, w dwa miesiące po rozpoczęciu kursu, zdecydowałam się pójść o krok dalej. Wakacje były w pełni, a mnie nosiło żeby robić coś aktywnego. Góry odpadały, bo noga bolała gdy więcej chodziłam, nawet po płaskim. Ćwiczenia na dywanie w domu i zajęcia dwa razy w tygodniu – to wiało nudą. Brakowało mi czegoś intensywnego, dni wypełnionych ćwiczeniami, z porcją motywacji na śniadanie, obiad i kolację. Czegoś jak obóz biegowy, tylko niebiegowy. Zaraz…. A czy robią obozy pole dance? Wujek google odpowiedział szybko na moje pytanie. Warszawska szkoła Duende robiła. Bingo!

Nad Jeziorem Rajgrodzkim, w ośrodku pamiętającym lata świetności Zbigniewa Wodeckiego codziennie spędzałam 3-4 godziny na zajęciach pole dance i rozciąganiu. Noga odpoczęła od spacerów, a ja odpoczęłam od myślenia o niej. I o tym, że nie mogę biegać. Na koniec, na kicz party mogłam nawet potańczyć, poskakać.

Poznałam ludzi zakręconych na punkcie rury, z całą masą innych pasji. Od gier komputerowych, poprzez projektowanie strojów do pole dance, zamiłowanie do Ameryki Łacińskiej, nałogowe uczenie się nowych rzeczy i maniakalne zwiedzanie muzeów i galerii w poszukiwaniu poczucia “dotknięcia absolutu”. W tym gronie czułam się ze swoim typowym bieganiem jakimś wąsatym Januszem. Wyjazd wiele mi dał. Zwłaszcza, że parę dni później miałam mieć podane czynniki wzrostu i na 3 tygodnie pożegnać się z chodzeniem o własnych siłach.

Fot. Lisa Dekster

Zajęcia na obozie pokazały mi jak wiele rzeczy może się nauczyć moje ciało i to nie w dwa, trzy lata. W tydzień! Mając za sobą te kilka miesięcy ćwiczeń wiem, że za zwiewnym i finezyjnym tańcem kryje się masa pracy nad siłą i gibkością. W dodatku nad jedną i drugą trzeba pracować jednocześnie. Pole dance ma w sobie sporo z akrobatyki. Jest wyjątkowo malowniczym połączeniem tańca i sportu. Poza tym, to rewelacyjny sposób pracy nad ciałem. Całym ciałem.

Widzieliście kiedyś flagę?

Trzeba utrzymać całe ciało wyprostowane, prostopadle do podłogi, trzymając się rury na wyprostowanych, rozsuniętych na boki rękach. Jeśli uda mi się kiedyś dojść do tej pozycji poczuję, że jestem naprawdę sprawnym człowiekiem. Na razie cieszę się z rzeczy prostszych. Dzięki pole dance pierwszy raz w życiu udało mi się dojść niemal do szpagatu. Regularnie robię brzuszki i pompki. Zawisam na rurze do góry nogami i czuję się świetnie, gdy wiem, że trzymam się tylko na zgiętym kolanie lewej nogi, albo ściskając rurę pod pachą. To nie jest zabawa zarezerwowana dla byłych baletnic, gimnastyczek albo panienek z akrobatyki. Owszem, takie też są. Ale Agata Jarzębowska, która w 2015 roku zdobyła tytuł Mistrzyni Europy w Pole Sport nie miała za sobą sportowej przeszłości, gdy zaczynała w 2010 roku. Jej występy są oszałamiające (próbkę wrzuciłam na końcu).

Tak wygląda flaga. Fot. movementinspired

Sportowa wersja zabaw na rurze, czyli pole sport nie opiera się na erotyce (a seksowne ruchy są ponoć zabronione), ale oczywiście ta sexy odmiana jest znacznie bardziej popularna w powszechnej świadomości. I to ona wywołuje znaczące uśmieszki na twarzach ludzi, którym mówi się “tańczę na rurze”. Czasem z rozbawieniem obserwuję jak znajomi się płoszą, gdy używam słowa na “r”. Dlatego zwykle ich oszczędzam i mówię pole dance.

A koleżanki pracujące w korporacjach opowiadają kolegom, że ćwiczą na drążku i nie dodają, że pionowym. Co ciekawe, mimo że taniec na rurze był obecny w klubach (miał cechy burleski), to w striptizie zaczęto stosować dopiero w latach 80. XX wieku w Kanadzie. A migracja tej rozrywki do USA sprawiła, że w powszechnej świadomości pole dance zasłynął właśnie w takiej postaci.

Wcześniej akrobatyczną wersję tańca można było pooglądać w namiotach cyrkowych (od 1920 roku). Grupy prezentowały swoje umiejętności na palu ustawionym pośrodku namiotu. Do dziś w jednym z najbardziej prestiżowych cyrków: Cirque du Soleil  można zobaczyć występ najlepszych zawodniczek. Pewnie sporym zaskoczeniem będzie dla Was fakt, że jako korzenie tańca na rurze wskazuje się akrobatyczne formy ćwiczeń uprawiane w XII wiecznych Chinach i Indiach, wyłącznie przez… mężczyzn. Wykorzystywano do nich pionowy słup czy pal, a znamiona, które powstawały podczas zjazdów z tychże, wzbudzały powszechny szacunek.

Między rowerem, sofą a hamakiem…

Zdecydowałam, że trzeba kupić rurę do domu. Zwłaszcza, że czekał mnie bliżej nieokreślony czas chodzenia o kulach i odcięcia absolutnego od mojego nowego hobby. Trzeba było przeprosić rowery, starszych panów zadomowionych w naszym salonie. Żeby poćwiczyć muszę odsunąć daleko stolik i złożyć łóżko. Zwykle gdy robię trening, tuż obok na dywanie rozkłada się Łajka z jakąś kością albo maskotką. Gdy ja wiszę do góry nogami ona wybebesza krokodyla albo liże mnie po twarzy. Te domowe, zupełnie nieseksowne sesje na rurze dawały mi mnóstwo dobrej zabawy, pozwalały ciału ciężko popracować i stale się rozwijać. Cóż, że rura na środku pokoju między stolikiem kawowym, szafką z książkami, hamakiem i rowerami, wygląda trochę śmiesznie?

P.S. Chromowana rura statyczno-obrotowa rozporowa (więc bez konieczności wiercenia dziur w suficie i podłodze) kosztowała 650 zł. Lekcja próbna pole dance w Warszawie to koszt ok. 45-50 zł. Poza przyzwyczajeniem siłowym i uelastycznieniem mięśni na początku trzeba popracować nad obtarciami skóry. Ale ta szybko się przyzwyczaja. I jeszcze wisienka na torcie – film, który pokaże Wam w praktyce jak to wygląda. Jakość pozostawia wiele do życzenia i trzeba być naprawdę Januszem marketingu bez wyczucia estetyzmu żeby umieścić w tle planszę ze sponsorami ale cóż… Spróbujcie sobie wyobrazić, że tam tego nie ma.

W następnych odcinkach opowiem Wam o tym jak bardzo life potrafi być brutal, gdy trzeba chodzić przez parę tygodni o kulach. Opowiem o niespodziankach i zmianach perspektywy, ile kosztują prywatne wizyty u ortopedy, badania USG i co się czuje przy podaniu czynnika wzrostu. Dlaczego warto unikać warszawskiego rynku medycznego, gdy portfel nie jest bez dna, a czas z gumy? Zabiorę Was w podróż do wnętrza mojego kolana. Trzymajcie kciuki za mój powrót do zdrowia!

Przeczytaj też inne artykuły z serii: Przychodzi kontuzja do biegacza, czyli mojej przygody z pękniętą łąkotką:

Łąkotkowe opowieści z krypty:

#1 Łąkotka sucks

#2 Może ona wyleczy się sama?

#3 Pole dance

#4 Leczenie łąkotki czynnikami wzrostu

#5 Ostatnia prosta czyli decyzja o operacji kolana

#6 Operacja łąkotka czyli podróż do wnętrza kolana

Trackbacks & Pings

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *