Szewski język – czyli rzecz o przekleństwach

O tym, że język mojej rodziny jest… specyficzny dowiedziałam się pewnego razu w przedszkolu, gdy Pani Halinka, nasza przedszkolanka chciała oddać nam inicjatywę wyboru wierszyka o jednej z pór roku. Gdy zaproponowałam swój prawie spadła z krzesła.

Przygotowywaliśmy właśnie wystąpienie, okazji już nie pomnę. Mieli być rodzice, może dziadkowie, czy jakaś bliska zaproszona rodzina. Czy to na dzień ojca, czy to na dzień babki, nie gra to aż tak istotnej roli. Miała być w przedstawieniu również część o porach roku i Pani Halinka chciała dać dzieciom się wykazać. – Może znacie, robaczki, jakieś wierszyki o porach roku, które chcielibyście wyrecytować podczas przedstawienia? – zapytała, a moja ręka wystrzeliła do góry jak sylwestrowy fajerwerk. – Ja! Ja znam! – cieszyłam się, bo wreszcie nadarzyła się okazja, że mogłam zabłysnąć wiedzą. Wstałam, rozprostowałam dżinsową spódniczkę i cienkim, lekko drżącym od emocji głosem wyrecytowałam:

Przyszła wiosna do nas z dala
Słońce z góry zapie*dala
Żaby w wodzie c*py moczą
Ależ ku*wa jest uroczo!

Po długiej ciszy i wyzbieraniu wszystkich zębów, które gruchnęły o podłogę Pani Halinka chrząknąwszy, słabym głosem odrzekła: “To Madzia będzie latem”.

***

Dlaczego nie powiem swojego wierszyka przed widownią wyłuszczyła mi dopiero później, na placu zabaw, Martynka. Moja przyjaciółka z dziecięcych lat.

– Madziu, na cipkę mówi się “ko-ra-lik” – rzekła przeciągając każdą sylabę.

– A co jest złego w cipce?

– No… to brzydkie słowo. Naprawdę fuj. Używasz dużo brzydkich słów.

Nie do końca jeszcze potrafiłam to pojąć, bo u mnie w domu tak się po prostu mówiło i nikt nie robił z tego wielkiego halo. Wzięłam to jednak pod lupę swojego kilkuletniego umysłu i zaczęłam się sprawie przyglądać. Np. Martynce, która zamieniała się w buraka za każdym razem, gdy moja mama zapytała: “No co tam, p*zdki, bawicie się grzecznie?”. Zrozumiałam, że zamiast “ni go w p*zdę, ni go w pałę” inni ludzie używają “ni pies, ni wydra”, a i “ch*j wielki i bąbelki” nie należy do języka poetów i pań przedszkolanek.

Nie pamiętam czy była poważna rozmowa z mamą, że trzeba schować te “brzydkie słowa” do kieszeni i wyjmować tylko przy zaufanych ludziach. Ale podobało mi się, że mama opowiada mi takie wierszyki, używa takich śmiesznych określeń, które zamieniały ludzi w rozdziawione karpie. Jak zrozumiałam, że innym dzieciom nie wolno tak mówić to byłam zachwycona i czułam, że ktoś mnie dopuścił do “dorosłego świata”. To była ekscytująca rzecz i tajna broń. Używałam jej jak chciałam się podroczyć czy kogoś odrobinkę zbulwersować. Na przykład Martynkę.

***

W późnej podstawówce moi rówieśnicy zaczęli sypać przekleństwami tak, że trudno było wyłowić w ich wypowiedziach jakieś inne słowa. Poczułam, że ktoś tu się zerwał ze smyczy, i kompensuje sobie te wszystkie lata, kiedy trzeba było na cipkę mówić koralik, na pierdzenie – prykanie, a soczysta k*rwa była poza skalą. Wtedy to ja czułam się zażenowana, a i zaskoczona, jak wiele słów zaczynających się od sylaby ku- można zmieścić w jednym zdaniu. Choć zwykle były to jednak słowa na jedno kopyto, bez wielkiego kunsztu, eleganckich porównań.

Choć “klnie jak szewc” pasowało do naszej rodziny jak marchewka do groszku, (rodzice i dziadkowie zajmowali się wszak szyciem cholewek!) to jednak nasze rozmowy nie były rodem z budowy. Owszem, “zajebiste” oznaczało – rewelacyjne, fantastyczne, świetne, jak i ogromne. A “ch*jowe”… no po prostu ch*jowe. Nie ma lepszego określenia. Wypowiedzi zawierały przekleństwa, ale się z nich nie składały. Po prostu jeśli coś jest k*rewskie to jest k*rewskie, a nie inne. I nie miałam potrzeby gimnastykować się i szukać słów omijających to niewygodne dla wielu uszu słówko.

Nie miałam nigdy poczucia, że kaleczymy język, że to płytkie i po prostu wulgarne. Dla mnie  takie nie było. Najbardziej w serce zapadły mi te urocze powiedzonka. Takie jak: “k*rwa k*rwie łba nie urwie”, “w d*pie lustra nie ma”, “g*wno lepiej obejść jak ruszyć”, “jak się nie odwrócić zawsze d*pa z tyłu”, “nie widziała d*pa słońca”, “jak z koziej d*py trąba” czy “wyżej d*py nie podskoczysz”. Ponieważ zawsze lubiłam bawić się słowem, wymyślałam swoje przeróbki: “Ch*j Karol kupił ch*jowej Karolinie korale koloru ch*jowawego”, “Ślimak ślimak pokaż d*pę, dam ci masła na skorupę”, “d*pa rośnie w miarę jedzenia”, “co nagle to po ch*ju”. A już w dorosłości poznałam kolejne: np. mojomężowe: “czym chata bogata tym goście rzygają”, sapkowskie “każdy szermierz d*pa kiedy wrogów kupa” i najpiękniejszą przeróbkę: “nie ma co dzielić skóry na ch*ju”.

januszek-surfer

Bardzo doceniam te wulgarne powiedzenia, przysłowia i mądrości ludowe. Wszak to tylko trochę bardziej pikantne słowa, a ich kunszt zależy od elokwencji twórcy. I tutaj naprawdę można się wykazać. Kto nie wierzy, niech przeczyta przypisywaną Aleksandrowi Fredrze (albo Włodzimierzowi Zagórskiemu) XIII Księgę Pana Tadeusza, albo Bajkę o Królewnie i Trzech Braciach (również Fredry).

A cóż go też od spodu tak ładnie przystraja?
Rzekł Tadeusz z powagą: Zosiu, to są jaja.
To zaś, co cię w tak wielkie wprawiło zdumienie,
Obyczajnie nazywać trzeba – przyrodzenie.
Kutasem także zwane, chociaż częściej bywa,
Że chłopstwo i pospólstwo chujem go nazywa.
Ręka, głowa czy noga jedną nazwę mają
Ten zaś niewielki wiecheć ludzie określają
Tak dziwacznymi nazwy. Sędzia nieraz zrzędzi,
Że jak się robi ciepło, to go kuśka swędzi.
Podkomorzy zaś wałem kutasa nazywa,
A Wojski zaganiaczem go nieraz przezywa,
Maciek mówi wisielec, bo już stać nie zdoła,
A Gerwazy na chłopskie dzieci nieraz woła:
Nie baw się Wojtuś ptaszkiem. Jankiel cymbalista
Zwie go smokiem lub bucem, i rzecz oczywista
Jeszcze dziwniejsze nazwy ludzie wymyślają,
Ułani go na przykład pytą nazywają.
Za to uczeni w piśmie, penis – określają.

XIII Księga Pana Tadeusza

***

(…)Aż z burdelów w całym mieście,
Do samego króla wreszcie,
Od kurewskiej całej nacji
Przyszły kurwy w delegacji.
Ta najbardziej rozjebana,
Padłszy przed nim na kolana,
Z wielkim trudem tłumiąc łkanie
Rzecze: „Królu nasz i Panie!
Ty panując od lat wielu
Ojcem byłeś dla burdelu.
Upadają obyczaje!
Twoja córka dupy daje!
Na ulicy! bez pieniędzy!
Przez co wpycha nas do nędzy.
Nikt nas dziś już nie pierdoli,
Bo darmochę każdy woli!…

Baśń o Królewnie i Trzech Braciach

Jest takich poetyckich kwiatków jeszcze więcej, np. Tadeusza Boya-Żeleńskiego “Nowoczesna Sztuka Chędożenia” (choć te trzy przytoczone utwory poza samym słownictwem kipią od sprośności, co wrażliwsze uszy mogą zwiędnąć w dwójnasób).

Dlatego, na koniec, przytoczę jeszcze jedną piękną opowieść pełną słów, których nie przystoi używać przy teściowej i brytyjskiej królowej. Napisała ją moja przyjaciółka, magister filologii polskiej – Marta 3T. Kunszt tej opowieści powalił mnie na kolana i mam nadzieję, że rozmiękczy serca tych, którzy chcą mi pogrozić palcem za to wszystko co tu napisałam.

Marto, do dzieła!


“Nastąpiła sytuacja, którą można by określić mianem chujozy. Wybrałam się w dzisiejsze wspaniałe, słoneczne popołudnie z wiklinowym koszem, niczym pastereczka, na orzeźwiający spacer do budy w celu nabrania drewna na cały jesienny wieczór.

Jęłam nabierać drew do kosza, AŻTUNAGLE wielka kurna wanna z czarnym jak spalony Kenijczyk węglem postanowiła dokonać ostentacyjnej spierdolki, jednak trajektorii lotu nie przemyślała najlepiej, bo zatrzymała się nieopodal – konkretnie na moich plecach. Ledwo żem uszła z życiem, jednak – skoro żyłam nadal – refleksja mnie taka naszła, że sytuacja nie napawa optymizmem, bowiem jak się ruszę, to najprawdopodobniej chujostan osiągnie rozmiary większe, niż przyzwoitość nakazuje. Stałam więc tak przez chwilę przytłoczona nie tylko powagą sytuacji, ale też wielką pieprzoną skrzynią z jeszcze bardziej pieprzonym węglem.

Próbowałam tę Wannę Skurwysyństwa jakoś dźwignąć, ale okazało się, że jej masa przekracza masę siedemnastu mokrych psów razem wziętych i w dodatku nie mówimy tu o ratlerkach, a raczej czymś w stronę bernardyna. Cóż było robić – podjęłam heroiczną decyzję o wyślizgnięciu się spod tej ciemnej masy i pogodzeniu się z tym, że rozjebunda w budzie musi nastać.

Jak żem przewidziała – tak też się stało. Wanna wyjechała na środek budy, pniaki podłapały tę pyszną zabawę i zaczęły się rzucać na główkę, czy co one tam mają, gdzie popadnie. A niech se karki skręcą wszystkie. Myślę: zostawić to tak czy nie zostawić? Wanny nie udźwignę, dwóch chłopa by się przy tym spociło nawet. Zostawię, myślę, to Krzysio z Kamilkiem pod koniec listopada doprowadzą sytuację do normalności. Trzeba było tak zrobić. Ale nie, chuj, wyższe cnoty przemówiły i postanowiłam naprawić stan rzeczy na tyle, ile w mojej mocy to jest. Pociągnęłam więc wannę za ucho i wyjechała przed budę. Pniaki poukładałam jak pan Bóg przykazał, równiutko, nie ma lipy.

No ale co z tą wanną, myślę. Trzeba ją z powrotem, choćby na podłodze budy, choćby na słowo honoru, postawić. Bierę – ani drgnie. Z jednej strony podnoszę i ciągnę w kierunku wejścia do budy – opór niemożebny. Żenić to ja bym się z tym ustrojstwem nie chciała – przez próg bym nie przeniosła. W dodatku wanna szersza niż framuga – kto to liczył!

Poddałam się. Chujostan był na tyle pogłębiony, że postanowiłam nie dokładać do niego mojego złamanego kręgosłupa. Ot co zrobiłam: podciungłam całą tą cysternę węgla pod dom i nakryłam niebieską folio-szmatą, która z budy wyzionęła. I tak zostawiam. Może Krzysio z Kamilkiem sobie w ramach listopadowego łerkałciku węgiel ponoszą”.


Fredro by tego lepiej nie napisał! Jaki z tego morał?

  1. Poeta (i polonista) też człowiek.
  2. Piękne rzeczy można opowiedzieć nieczystymi słowy.
  3. Fajnie mieć mamę, która opowiada zajebiste wierszyki.
  4. Kląć też warto z klasą. Bogactwo takiego słownictwa jest bezkresne jak ocean!
  5. Nie ukryjesz języka sk*rwolańskiego przed dziećmi. Nauczą się go od przyjaciółki w przedszkolu albo zaczną nim szczekać jak tylko spadnie przyciasny kaganiec. Możesz za to nauczyć dziecko, że mówić można ładnie, nawet jeśli “brzydko”.
  6. Jak wchodzisz do szopy na drewno zawsze popatrz co może ci się zwalić na łeb. W przeciwnym razie poznasz namacalnie co może się kryć za pięknym słowem: “chujostan”.

One Response to “Szewski język – czyli rzecz o przekleństwach

  • Jan Dołęgowski
    6 lat ago

    Gdzieś około roku 1976 w Dniu Wojska Polskiego zostałem wydelegowany do jednego z wrocławskich przedszkoli jako okaz żołnierza. Dzieci przygotowały malowanki, występy itp – “wszystko co potrzeba”. Na końcu na środek wyszedł maluch (6 lat?) i mówi, że on też chce powiedzieć wierszyk panu żołnierzowi. Zachowanie opiekunek wskazywało, że rzecz nie była przewidziana w programie. Cóż jednak miały robić? Malec szurnął nóżką, skinął główką i “zasunął” wierszyk.

    Do tramwaju wsiada miś.
    Miś bilety sprawdza dziś.
    Mandat pisze, o cholera,
    W mordę misia kontrolera.

    W przedszkolanki jakby piorun strzelił! Zarumieniły się tak, że tę czerwień można by eksportować! A żołnierz? Żołnierz bardzo się postarał, żeby nie wybuchnąć śmiechem…
    Powiedziałem, że wierszyk ładny, ale nie jest ładnie jeździć bez biletu.
    A po imprezie, gdy panie mnie przepraszały wyjaśniłem im, ze to co słyszałem ma się nijak do języka używanego w koszarach… Chociaż, w Wojskach Ochrony Pogranicza (dziś Straż Graniczna) ze względu na stały kontakt z mieszkańcami pogranicza aktywnie zwalczano „mowę kwiecistą”. Za przekleństwa można było być ukaranym.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *