O pisaniu książki, szufladzie i stygnącej herbacie

O tematach rzekach, zasiekach w pisaniu, nieustających rozmyślaniach, stygnącej herbacie i książkach psychologicznych.

Odkąd przesiadywałam z przetrąconym kulasem w mieszkaniu na Lipniku w Bielsku-Białej, o wybitnie polarnym klimacie, do którego przeprowadziłam się po rozstaniu z byłym mężem, chciałam napisać książkę. Psychologiczną. Ale tak do końca nie wiedziałam jak się za to zabrać. Miałam już doświadczenie w pisaniu książki. “Szczęśliwi biegają ULTRA” udało się nam całkiem dobrze, nie chodziło zatem o to, że nie wiedziałam jak się za to zabrać tak po całości, ale największym problemem było to, że w sumie nie wiedziałam o czym chcę napisać. I znowu! Nie tak całkiem, no bo przecież o psychologii! Miałam raczej ten problem, dla którego tak rzadko piszę tu, na Moich Konikach. Pomysłów i przemyśleń milion, a wszystkie zaczęte, a żadne nie skończone.

I trochę o tym będzie dzisiaj. A trochę o motywacji.

Takich tematów rzek wolno toczących wody i wlekących po dnie tony drobinek, które czasem zostają odłożone na później, na wezbranie (sił, emocji?) płynie przez moją głowę tyle, co w dorzeczu Amazonki. Przemyśliwam je intensywnie, dochodzę nawet do małych osobistych eurek, a potem myślę, że jednak to wcale nie jest takie proste i trzeba to przemyśleć inaczej.

Książka powstała. W końcu. Choć czule dopieszcza ją jeszcze moja ulubiona graficzka Dorota Piskor, nim dziecię me będzie mogło ujrzeć światło dzienne. Nim dziecię to wyda pierwszy krzyk. Oczywiście od kiedy zamknęłam sferę tekstową, jeszcze z pół miliona razy myślałam, że coś tam by trzeba było zmienić. A może nawet napisać jeszcze raz. Ale gdy wezbraniowa fala przynosi mi takie dumania, zakładam tylko kalosze i uznaję, że trzeba to przeczekać. Bo kiedyś wydać ją trzeba, a nowe przemyślenia mogą trafić do kolejnej książki, jeśli zdołam je okiełznać i przelać na klawiaturę albo chociaż do szuflady.

Z tymi przemyśleniami był jeszcze jeden problem. Otóż – nie tylko kotłowały się w mojej głowie, dojrzewały i kwitły albo gniły i schły. Będąc już również trochę mądrzejszą z psychologii (lub choć o parę tygodni starszą, jak to rzekł Ryjek z Doliny Muminków), odkrywałam, że różne rzeczy, których się uczyłam i są całkiem znanymi teoriami, okazały się nie wytrzymać weryfikacji naukowej. Należy do nich na przykład słynna teoria Maslowa o piramidzie potrzeb albo ta o większej hojności, gdy czujemy się obserwowani. Jest takich wiele. A im ładniej i pełniej brzmią, tym bardziej się można obawiać, że mają luki, które ktoś przykrył dywanem wypuszczając swoją teorię w świat. Zdarzało się zatem, że coś napisałam, a potem odkrywałam, że właściwie – to tylko teoria. W pewnym momencie nawet się załamałam i stwierdziłam, że to wszystko trzeba zanieść już tylko na śmietnik. Ale uznałam też, że skoro wielkie autorytety opowiadają historie, które tylko chwilkę leżały obok prawdy, to nie będzie takiej siary, jeśli i ja się pomylę.

Pisanie książki o psychologii uwrażliwiło mnie bardziej na to, co piszą inni autorzy. Bywa, że całkiem znani i poczytni. Poczułam wyraźnie, że trzeba się naprawdę sprawnie posługiwać umysłem (i internetem) żeby nie dać sobie wcisnąć kitu. Nie żeby ktoś nas koniecznie chciał zrobić w balona, ale po prostu dlatego, że wiele książek powtarza w kółko mity, które zostały obalone. Ale te artykuły, które mówią, że słynna i ładna teoria nie jest prawdziwa, jakoś nie chcą być tak bardzo popularne jak sama teoria (na przykład ta o prawo- i lewopółkulowcach, albo te torowaniu i  wolniejszym chodzeniu po tym jak ktoś nam podsunie myśli o starości, czy o emocjonalnym sprzężeniu zwrotnym i żartach, co wydadzą nam się śmieszniejsze jak będziemy trzymać ołówek w zębach, a nie w ustach. Kiedyś opowiem Wam więcej o takich eksperymentach, a może przeczytacie o nich w mojej książce 🙂 ).

Z samą książką jeszcze nie dobiłam do brzegu ale przynajmniej już widzę go ze swojej łajby. Najważniejsze jednak, że udało mi się przepłynąć ocean wątpliwości i nie dać się zatopić tym wszystkim myślom, czy to jest komukolwiek potrzebne, czy jest sens się tak odsłaniać i mówić tak szczerze. Czy ja sobie z tym w ogóle poradzę. Czy nie nasmaruję jakichś głupot, których potem się będę wstydzić. Albo czy jeszcze po drodze nie zje tej książki jakiś pies. Czy nie wyląduje ona oby w szufladzie. Albo czy z moimi dwiema lewyma ręcymi w marketingu zdołam z nią do kogokolwiek dotrzeć, poza mamą, siostrą, moim chłopakiem i przyjaciółką. Bo oni pewnie przeczytają żeby mi było miło. Zresztą przyjaciółka, Asia, już przeczytała i pomogła mi nadać jej ostateczny kształt, dzięki swojemu polonistycznemu i redaktorskiemu masterjedajstwu (które polega między innymi na tym, że nie trzeba będzie z maczetą brnąć przez takie trudne fragmenty tekstu jak ten oto 😀 ).

Te same rozterki związane z treścią książki miewam i tu, na blogu. Dlatego niektóre rzeczy lądują tylko w szufladzie. Wspomniałam jednak, że będzie dziś trochę o motywacji. Mam w głowie wiele przemyśleń na jej temat i obiecuję, że napiszę o niej już wkrótce. Ale dziś doświadczyłam pięknej odsłony motywacji zewnętrznej. Napisała do mnie Joanna, która czasem tu zagląda, z pytaniem co się stało, że nie piszę, ani nie nagrywam. A dokładniej – czy coś mi się przypadkiem nie stało, że zamilkłam.

Rozczuliło mnie to całkowicie i – jak widać – podziałało jako bardzo skuteczny bodziec. Donoszę zatem, że nic mi nie jest, tylko kisiłam przemyślenia w głowie albo myślałam, że może nie są jeszcze gotowe żeby się nimi dzielić. Bo po co gadać, jak się nie ma wiele do powiedzenia? Albo jak się ma do powiedzenia coś, co ktoś inny już powiedział (a przecież tak jest najczęściej). I że wtedy trzeba to jakoś inaczej, jakoś ciekawiej. Uszyć z tego jakąś historię, opowiastkę, okrasić może trochę liczbami, porównaniami, żeby się fajnie czytało. I potem jednak “się” nie pisze, bo zbyt duże zasieki powstały, za dużo swoich oczekiwań trzeba spełnić. I potem:

 

“Herbata stygnie zapada mrok
A pod piórem ciągle nic…”

 

Herbata już wystygła, zmrok nadal nie zapadł mimo że jest już niemal 21, bo przecież mieszkam na północy. A pod piórem tysiąc słów. Czy jest w nich coś nowego, odkrywczego albo komuś potrzebnego? Może nie. A może tak, skoro istnieją ludzie, którzy potrzebują specjalnej łyżeczki do kiwi… Cieszę się, że mogę się dzielić z Wami swoimi przemyśleniami. Dziękuję, że tu zaglądacie i czasem do mnie piszecie. Dobranoc.

3 komentarze to “O pisaniu książki, szufladzie i stygnącej herbacie

  • Jak ja chcę już papierową wersję! I mam nadzieję, że za max 2 lata zrobimy selfie z naszymi książkami w rękach!
    Trzymam cały czas mocno kciuki <3

  • Też się zaczęłam niepokoić, dlaczego taka dłuuuga cisza :-). Pozdrawiam cieplutko. M.

  • Ale świetny wpis! Odkryłam Cudnego bloga! Powodzenia życzę i trzymam kciuki za książkę🤲🏼❤️

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *