Nowe tradycje świąteczne

Zastanawialiście się nad tym co tak naprawdę lubicie w świętach i jakie byłyby te idealne, gdybyście mieli je wymyślić od nowa?

Od lat miałam opór by świętować Boże Narodzenie. Jestem agnostyczką i nie czułam się fair kultywując tę chrześcijańską tradycję. Dla mnie równie dobrze mogłoby w tych świętach chodzić o celebrowanie symbolicznego połączenia się z przyrodą, poprzez obecność w domu choinki – dziewczyny lasu. Przyznam, że to nawet byłoby bliższe memu sercu.

Później zrozumiałam dlaczego trzymamy się świąt nawet nie będąc wierzącymi, dlaczego robi to tak wielu ludzi, i dlaczego nie ma w tym nic złego. Jeden z naukowców z Uniwersytetu Wrocławskiego, dr Michał Cebula, socjolog, tłumaczy:

Obchodzenie świąt, nawet jeśli wiąże się z coraz mniejszym znaczeniem aspektu religijnego, pełni istotną funkcję w życiu ludzi – działa jako czynnik integrowania jednostek, zakotwiczania ich w społeczeństwie, nadawania tożsamości, przypisywania do wspólnoty poprzez podzielanie określonych wartości znaczeń i praktyk. Święta określają naszą tożsamość, nadają sens naszej egzystencji, wyznaczają rytm naszego życia, dają poczucie porządku, ciągłości i trwałości. Więziotwórczy charakter świąt dostrzegamy chociażby w obdarowywaniu się prezentami.

Socjologie uważają ponadto, że gdyby świąt nie było, należałoby je po prostu… stworzyć 🙂

Piękna idea, tylko przez długie lata coś mi burzyło tę wizję. Rodził się we mnie bunt związany z irytacją na wykorzystywanie świąt do podniesienia sprzedaży (kolędy w listopadzie w marketach działają na mnie już jak płachta na byka). Stół świąteczny kojarzy mi się z jakimś przymusem, jedzeniem w opór, rozpinaniem spodni. I późniejszym siedzeniem w boleściach brzucha, robieniem miejsca na ciasto, mając w pamięci, że później jeszcze jedna Wigilia, u teściów. A gdy jeszcze zestawi się to ze wspomnieniem świątecznego terroru mycia okien, wielu dni poświęconych na sprzątanie, nerwówki, krzyków, złości i irytacji, a dziś pośpiechu, by wszędzie zdążyć – przedświąteczna aura nie robiła się ani trochę fiołkowa.

Poziom magiczny?

Krytyczny.

Po schodach do choinki

Jako dziecko świąteczną atmosferę czułam najmocniej gdy ubieraliśmy choinkę i gdy znajdowałam pod nią prezenty.

Choinka pojawiała się w domu w Wigilię wczesnym popołudniem. Cały dom wypełniał się jej świerkowym albo jodłowym zapachem. Przeogromna była i to nie tylko dlatego, że ja nie wyrastałam wówczas ponad stół. Pięła się przez dwa piętra przy drewnianych schodach w salonie. Ubieraliśmy ją właśnie z tych schodów. Czasem pomagał kot. Najpierw Nuklearnik, potem Mietek. Tę drugą stronę, nie od schodów, ubierało się wychylając daleko pomiędzy szczebelkami, albo z drabiny. Pracowaliśmy nad nią rodzinnie. Tata ustawiał ją w stojaku (zwykle własnej roboty, bo weź znajdź stojak na takiego kolosa!), Darek, mój brat okręcał ją dookoła światełkami, a moja siostra Dorota i ja zajmowałyśmy się sferą bombek, cukierków i kokard. To był właśnie TEN świąteczny czas.

Nocne wyczekiwanie

Nie było podchodów z prezentami przy wigilijnym stole. Żadnego odwracania uwagi dzieci ani sprintów z pakunkami, gdy dziecko było w toalecie. Pewnie prędzej bym się zsikała niż odeszła od choinki, gdyby Mikołaj przychodził w Wigilię. Najwspanialsze było to, że on zjawiał się w nocy. Wigilijny wieczór był po to żeby nacieszyć się i wybawić choinką. W zabawie pomagał kot. Nuklearnik latał po niej góra-dół. Mietek kręcił bombkami i sprawdzał ile razy trzeba pokręcić żeby w końcu spadła. Mietek wytłukł nasze ukochane łabędzie, muchomorki i bombki w zimę i bałwanki. Na drzewku pojawiły się mietkoodporne plastyki.

Mikołaj podrzucał prezenty dla dzieci (wszystkich, grzecznych czy nie) nocą albo nad ranem. Poziom podnietki był więc największy gdy kładło się spać i gdy budziło się rano, wiedząc, że to JUŻ. I te prezenty, takie wyczekane, były dzięki temu wspanialsze.

Tęsknię za tym dobrym zwyczajem.

Zagubione święta

Po tym jak wyprowadziłam się z rodzinnego domu zgubiłam magię świąt. Choinkę ubraliśmy z Krzyśkiem tylko raz. W nasze pierwsze święta we wspólnym domu. Zawisły w niej nasze pierwsze pierniczki. Twarde tak, że Titanic by się na nich wykopyrtnął. Radość z tej choinki miała głównie kotka – Marysia. Później już nie ubieraliśmy drzewka, bo zaraz po świętach jechaliśmy w góry i zostawaliśmy jeszcze parę dni po Nowym Roku. Jedzenia nie przygotowywaliśmy, bo wiedzieliśmy, że obie mamy naprodukują je w ilościach hurtowych. Jak śnieg przeniósł się ze świąt Bożego Narodzenia raczej na Wielkanocne to Wigilia już w ogóle straciła swój klimat. Stało się to wszystko po prostu spotkaniem z rodziną przy odwieczne za dużym obiedzie/kolacji/śniadaniu.

***

Patrzę właśnie na świąteczne dekoracje na ulicach Warszawy. Zjadłam korzenny, bezglutenowy kawałek ciasta, napiłam się gorącej, zimowej herbaty. I zatęskniłam za magią świąt. Chciałabym żeby jednak był to naprawdę szczególny czas, również teraz, gdy jestem dorosła.

Najpiękniejsze święta z mojej dorosłości były wtedy, gdy pojechaliśmy w góry w Beskid Żywiecki do domu rodziców w Glince. Spadł śnieg i była awaria prądu. W ruch poszły świece. Wszyscy siedzieli razem na kupie, nikt się nie rozłaził, nie rozjeżdżał po innych Wigiliach. Siedzieliśmy i opowiadaliśmy sobie bajki i mroczne historie. Prądu nie było przez całą noc i to było naprawdę wspaniałe.

Wymyślić święta od nowa

Zastanawialiście się nad tym co tak naprawdę lubicie w Bożym Narodzeniu i jakie byłyby te idealne, gdybyście mieli je zorganizować od nowa? Część elementów zachować, inne odrzucić?

Moje zaczęłyby się od tego żeby wyłączyć światło i smartfony. Rozstawić po domu świece. Razem ubrać choinkę w same tylko słodycze. Cukierki i czekoladki. A potem nagnieść ciasta, rozpalić piekarnik i siedzieć cały wieczór przy winie czy kompocie z suszu piekąc pierniczki. Wycinać foremkami słonie i węże, dekorować ciasteczka wyciągnięte wprost z pieca, wypełniające kuchnię aromatem świąt. Robić na nich lukrowe komary i koła zębate. I zaraz je zjadać i popełnić nimi węglowodobójstwo. Wspólnie uruchomić taśmę produkcyjną pierogów z kapustą i grzybami – żeby były na następny dzień, na śniadanie. Każdy opowiedziałby jedną historię, z roku, który właśnie mija. Taką najważniejszą, fundamentalną. I jedną ze swojego dzieciństwa, być może taką, której nikt nie zna.

Nawet mama.

Zapisać je i wrzucić do koperty z napisem Wigilia 2016 i móc te rzeczy obejrzeć i przeczytać za rok, za dwa, za siedem.

Zrobić sobie wspólną fotkę na tle choinki. Taką, którą się wywoła na błyszczącym papierze i schowa do pudełka zapoczątkowując nową rodzinną tradycję świętowania. Może nagrać filmik jak wszyscy śpiewają jakąś piosenkę o zimie. Tworzyć nowe rzeczy do wspominania, patrzeć potem jak zmieniały się dzieci, a dorośli… rośli. Żal mi, że nie mam takiego pudełka, w którym byłyby wigilijne wspomnienia moich dziadków i rodziców sprzed lat.

O północy wyjść całą zgrają na spacer. Popatrzeć w niebo i pośpiewać wesołe piosenki. A po powrocie zostawić talerz ciastek i kubek mleka pod choinką i iść spać rozmyślając jak wspaniale będzie rano zobaczyć tam tylko okruszki.

Trackbacks & Pings

  • Wspominki z dzieciństwa – mojekoniki :

    […] w okolicach świąt zbiera mi się na wspominki. Pisałam już o ubieraniu choinki ze schodów i kocie Nuklearniku, którego odwieczne mission impossible polegało na dzikich próbach […]

    3 lata ago

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *