Czy warto biegać ze skręconą kostką?

O głupotach, które zdają nam się aktami bohaterstwa.

Jakbym miała mieć kiedyś wnuki, to uszykowałabym im legowisko z poduszek przed kominkiem, sama usiadłabym w fotelu uszaku walcząc o miejsce ze swoim whippetem, z wielkim kubkiem kompotu z jabłek i opowiedziałabym im jakie to najgłupsze rzeczy babunia w życiu robiła. Po trosze ku przestrodze, a po trosze żeby z mrugnięciem oka pokazać im z jakich to rzeczy człowiek umie wyjść i spaść kotem na cztery łapy, a po trosze dla refleksji nad duszy mrokami i tym, co z tego wychodzi.

6_Kolorado

Z licznych historii, jakie mam za sobą na szczęście bardzo niewiele uważam, za totalny akt przygłupizmu. Pierwsza z nich wiąże się z wyjazdem na Jurę Krakowsko-Częstochowską, na którą spontanicznie wybraliśmy się ze znajomymi do jaskiń. A ponieważ był to wyjazd spontaniczny i nie chciałam martwić mamy, to pozostawiłam ją w przeświadczeniu, że wybieramy się powspinać na bunkrach w Janówku. Cóż, że zimą. Byliśmy w jaskini i wszystko przeciągnęło się tak, że wyszliśmy chyba o 1 w nocy i dopiero wtedy mogłam zadzwonić do rodziców żeby nie wszczynali (albo odwołali) akcję ratunkową. Pierwszy raz słyszałam wtedy przez telefon, że mój tata odetchnął z ulgą, zamiast się wściekać. Ale opowiem Wam dziś o tej drugiej historii, która związana była z moją sportową, przetrąconą duszyczką i umysłu jej mrokami.

A zatem poprawcie koty na swoich kolanach i posłuchajcie opowieści Babci eM.

Dawno, dawno temu, gdy biegałam jeszcze na dystansach, od których na samą myśl można dostać reumatyzmu, pojechałam na zawody do Krynicy, które nosiły przepiękne miano Biegu Siedmiu Dolin. Bieg ów zajmował szczególne miejsce w moim sercu, gdyż na tej właśnie trasie, w roku 2010 po raz pierwszy przebiegłam sto kilometrów. W rok później miałam już pewne ambicje co do wyniku, cały rok przygotowań i zaplanowaną strategię. Słynna byłam ze spokojnych początków, oszczędzania sił i wyprzedzania za połową, gdy ci, co przeszarżowali właśnie zaliczali pustki w baku. Ale pech chciał, a raczej moja nadmierna podnietka sprawiła, że poleciałam za światełkami czołówek przed sobą chwilę się zagadawszy z jakimś nieznajomym i… po jakimś czasie zorientowałam się, że fajnie się leci w dół, ale oznaczeń trasy, w postaci taśm zawieszonych na drzewach ani widu, ani słychu. Zatrzymałam się parę kroków dalej, niesmaczna już, że wiem, co się stało, choć nie jestem przekonana, czy mój umysł chce to dopuścić i wyciągnęłam mapę z plecaka. 

Kurwa. 

Gdybym była czajnikiem z gwizdkiem, ludzie śpiący siedem dolin dalej wstaliby żeby zalać herbatę. Odwróciłam się na pięcie i zrobiłam coś, czego nigdy wcześniej – biegłam pod górę na zawodach. Z tego też byłam znana, że nie biegam pod górę. Podchodziłam zawsze energicznie utrzymując nierzadko tempo biegaczy. A tu? Gnałam na skrzydłach wkurwu, dysząc jak bohaterka Tuwima.

Już ledwo sapie, już ledwo zipie,
A jeszcze palacz węgiel w nią sypie. 

Gdy wpadłam znowu na właściwą trasę biegu zobaczyłam ludzi, którzy szli sobie niespiesznie i gawędzili racząc się herbatką z termosu. Nie! To nie mogła być prawda! Spotkałam nawet kogoś znajomego, kto mnie poznał i zdziwił się, że tu jestem. Nie mogło być gorzej! No to puściłam się cwałem by nadrabiać. Powinnam była raczej zatrzymać się na chwilę pod najbliższym drzewem, przyładować w nie łbem, popodziwiać gwiazdy i ruszyć spokojnie dalej załapując się na herbatkę i pogaduszki. Ale nie. Zegarek mówił jasno, że mam 20 minut straty. Oszacowałam to po tym, ile biegłam pod górę. Z dziką furią wyprzedzałam w świetle gównianej, ultralekkiej czołówki, która miała się przydać na początek trasy. I na pierwszym zbiegu poślizgnęłam się i skręciłam kostkę. Tak, że aż upadłam.

Konie bólu tratowały moje ciało i mój umysł. Po chwili układania finezyjnych i mniej bukietów przekleństw spróbowałam wstać. Zrobiłam krok.

Kurwa.

Poczułam jakby noga ześlizgiwała mi się znad kostki. A zatem doczekałam tego dnia, gdy miast wracać na metę z tarczą, na tarczy przyniosą mnie goprowcy. Spróbowałam wstać raz jeszcze. Ustałam. Jeden krok. W miarę stabilnie. Drugi. Trzeci. No. Mogę iść. A skoro mogę iść, to mogę też biec – wykonałam szybką dedukcję i zaczęłam dramatycznie kuśtykać aż do momentu, gdy kostka spuchła i jakimś cudem się ustabilizowała. 

To wydarzyło się na 25. kilometrze trasy. No więc pokonałam kolejne… 75.

I tu właściwie jest miejsce na kurtynę głupoty.

*

Oczywiście przez całe lata żyłam w przekonaniu, że nic wielkiego się nie stało. Karmiona opowieściami starszych kolegów od ultra albo rajdów przygodowych, którzy nie raz opowiadali jak to stało im się coś poważnego, ale w dupie to mieli i skończyli zawody, a potem z mety dopiero pojechali do szpitala na składanie złamanej ręki, sądziłam, że nie dokonałam żadnego wielkiego czynu. A już z pewnością nie wielce głupiego. Sam Scott Jurek pisał, że w nocy złamał mały palec, a potem wygrał Spartatlon. To taki bieg na dystansie 246 km, z Aten do Sparty. Przetrącona kostka też tam gdzieś była w scottojurkowych opowieściach. Normalna rzecz. 

Tyle, że przez kolejne dwa lata czułam jakby ktoś mnie trzymał za tę kostkę. We dnie i w nocy. Creepy uczucie, powiem Wam. No i rzecz jasna trenowałam z tą kosteczką dzielnie, ścigałam się, choć bardziej ona podatną już była na skręcenia i kleiłam ją już potem zawsze kinesiotapami żeby nie tak ochoczo się na boki wymykała. 

I niestety, dziś już z dystansu patrząc na wydarzenia owe, jak i na wszystko, co nastąpiło potem, zadaję sobie pytanie, które wyśpiewuje wieszczka Chylińska. “Czy warto było”? Co było potem? A na przykład dwie operacje kolana. Tegoż, z którym owa kostka pozostaje w sąsiedztwie i które od jej sprawności zależy. Nie jestem lekarzem ni fizjoterapeutą, ale stopień mojego oczytania w temacie, jak i rozmów z mózgami tęższymi w tej materii niż mój, pozwala mi sądzić, że skręcenia te mają z kolanem owym coś wspólnego, albowiem w jednym pozostają łańcuchu mięśniowo-powięziowym i jednym funkcjonalnym układzie. Zwichrowana kostka, cieniem kładzie się na kolanie. Jak zaczynasz ją chronić, to z kolanem mogą dziać się rzeczy na opowieści te zbyt straszne. 

I jaki z tego morał, drogie dziatki? Mroczne duszyczki, w pogoni za aktami wątpliwego bohaterstwa są w stanie znieść bardzo wiele, niczym nastolatkowie, którzy jako dorośli cierpią na okrutne problemy z zatokami, bo szczytem obciachu było nosić czapkę. Wiem, że gdy się ścigałam, to nie zniosłabym tego dyshonoru zejścia z trasy. Pragnęłam dobiec do mety, nawet, gdybym musiała biec z własną śledzioną w rękach. Pragnęłam być jak Scott Jurek i koledzy od połamanych na rajdach rąk. Niczym gwiazda rocka nie patrzyłam w przyszłość. Nie chciałam musieć znosić tego okrutnego poczucia looserstwa zejścia z trasy.

Wolałam mieć do opowiedzenia tę historyjkę.

Nie spodziewałam się jednak, że zajmie pierwsze miejsce w kategorii najgłupszych. Wtedy myślałam, że to dzielne, odważne, pokazuje moją niezłomność charakteru, siłę woli! Dziś nie pamiętam już nawet które miejsce zajęłam. Ale sprawdziłam to sobie, bo wujek Google nie zapomina. Szóste. I nie byłabym piąta nawet, gdybym się nie zgubiła na te 20 minut. Zresztą, dziewczyna, która była piąta zemdlała pod prysznicem po biegu i rozcięła sobie łokieć. Skończyła na szyciu na pogotowiu. Dziewczyna za mną przybiegła z niemal podwójnym kolanem. Też dotarła do mety. Wszystkie byłyśmy popieprzone i ściskam te moje koleżanki wirtualnie, bo wiem, że też przeżywały swoje historie, które zaprowadziły je na start tych wyścigów i pozwoliły dotrwać do mety. 

To nie był zwykły sport. To nie endorfiny i nie miłość do biegania powodowały, że zajeżdżałyśmy się do zrzygu, do omdleń. Możliwe, że każdą z nas napędzało coś innego. A może i to samo. Zapewne każdą z nas gnała do przodu potężna ambicja. Ja przez długi czas czułam, że tylko robiąc takie rzeczy mam jakąś wartość. I jest to dla mnie dziwne, bo mimo niekryształowego dzieciństwa, nie wyniosłam z domu poczucia, że muszę zrobić salto na rzęsach żeby w ogóle się liczyć. A potem, funkcjonując już w tym mocno rywalizacyjnym, pełnym atletów wykonujących dzikie akrobacje ze swoim zdrowiem, bohaterów dobiegających do mety w śpiączce i z urwaną nogą, czułam, że salto na rzęsach to przeciętna sztuczka. 

Choć sport ów przyniósł mi mnóstwo wspomnień, dał wiele wrażeń, zaprowadził mnie daleko poza granice “zwykłego” świata, to patrząc na siebie i wiele osób z mojego otoczenia, widzę, że nie był to sport radosnych i spełnionych ludzi. Im więcej mroku kryło się w Twojej duszy, tym dalej mogłeś zajść. Być może byli i tacy, którzy mieli prawdziwy talent. Ale największy z talentów trzeba było mieć do ciężkich treningów i zaciskania szczęki. Pewnie niektórym sprawia to dziką radość i odnajdują w tym lekkość dla swych dusz. Być może. A wielu odnajduje w takich sportach ucieczkę. Odnajduje w nich emocje, których nie pozwala sobie czuć w innych okolicznościach, coś sobie udowadnia, coś tym przykrywa. Czy gdyby nie te wewnętrzne mroki mieliby tyle determinacji by znosić taki ból? I czy musieliby biec do mety choćby nie wiem co?

Pora już kończyć, drogie Dziatki. Wiele jeszcze można by gadać o tych niepogodzonych, zwichrowanych duszach, ale to już materiał na całkiem inną historię… 

Zapraszam również do posłuchania moich podcastów na Spotify, Apple Podcasts i w wielu innych miejscach.

One Response to “Czy warto biegać ze skręconą kostką?

  • No cóż, jeśli coś się stało tak, jak się stało, to widocznie tak miało być 😉
    Patrząc wstecz na to co robiłem kiedyś mogę naliczyć sporo przykładów idiotycznych pomysłów, które o dziwo i na szczęście nie zakończyły się śmiercią lub kalectwem. Mnóstwo rzeczy wżyciu robimy dla poprawy samooceny i pompowania ego – uświadamiamy to sobie zwykle długo po fakcie 🙂

    Teraz tak sobie biegam i mam wrażenie że dla mnie jest to rodzaj “zazen w ruchu”. Lepszy od siedzenia, bo często kręgosłup mnie boli gdy siedzę, a gdy biegnę to nie. No i te krajobrazy….. Teraz na szczęście nic sobie ani innym nie muszę udowadniać. Czasem tylko planuję taktykę na starty 😉 Na szczęcie jeśli coś idzie nie tak jak planowałem nie ma tragedii.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *