Jezioro skute lodem cz. 3

Część trzecia drugiego opowiadania „Jezioro skute lodem”, w którym w powietrzu wisi coś więcej niż gęstawy zapach onucy i Reinmar trafia na zamkowy cmentarzyk dla „wyklętych”.

Nakazała by wszyscy opuścili salę. Tyłek piekł ją tak, jakby od samego rana trzymała go w pokrzywach. Miała wrażenie jakby głowa była pełna wody, do której co chwilę spadają z irytującym pluskiem krople wody z niedokręconego kranu, a na domiar złego, pływałaby w niej jeszcze niewielka ale wyjątkowo paskudnie gęgająca gęś. Pił ją gorset, który musiała rano przyodziać żeby zmieścić się w jasno-kremową suknię z delikatnym koronkowym wykończeniem, piórkami i koralikami pereł zdobiącymi wysoki kołnierz i obrzeża dekoltu. Miała ochotę zedrzeć z palców pierścienie, od których swędziała ją skóra i wyszarpać z upiętych wysoko i zaplecionych kunsztownie włosów wszystkie spinki, przypinki, świeże kwiaty i nade wszystko diadem, gryzący ją jak skrzyżowanie wszy z miotłą i nietoperzem. I jeszcze te buty… Zimne, niewygodne, w których nie mogła ruszyć choćby najmniejszym palcem. Kryształowe pantofelki. Co za dureń to wymyślił! 

Musiała jednak pokazać się prostym ludziom w blasku, od którego mogliby dostać pęcherzy na oczach. W iście królewskiej aureoli chwały i majestacie, od którego pospadałyby im buty. Choć… może to ostatnie nie było jednak najlepszym pomysłem. Stężenie zapachu kapcia w powietrzu zaczynało robić się niebezpieczne. Miała już serdecznie dość na dziś. Królewski wygląd, który przybierała w szczególnych sytuacjach, gdy pokazywała się ludziom jako księżniczka, miał chronić ją na co dzień, gdy porusza się po mieście całkiem sama. Wolała żeby nikt nie rozpoznał w tej błyszczącej postaci, dziewczyny, która gania w portkach po ulicach, ani odwrotnie, w rozczochranej wojowniczce z mieczem, księżniczki, której blask mógłby zmumifikować kota, gdyby ktoś akurat jednego ze sobą przyniósł.

Ukryła twarz w dłoniach, pomasowała skronie. Ktoś wsunął cicho głowę przez wielkie wrota sali. Spojrzała na niego jakby chciała spopielić go wzrokiem niczym małą kupkę chrustu. 

– Jaśnie Panienko, czy życzy sobie Jaśnie Panienka zakończyć na dziś? – zapytał zatroskany głos. – Odprawić wszystkich?

Zastanawiała się chwilę masując dalej skronie.

– Dużo ich tam jeszcze zostało? – zapytała cicho.

– Yyy… niewielu… tak z… siedemnastu… – ostatnie zawieszenie głosu brzmiało bardziej jak pytanie: “Czy będzie Jaśnie Panienka tak miła by nie zabić?”.

Fiore wydała z siebie cichy jęk, wzniosła oczy ku niebu i poczuła, że zaraz się popłacze. Nagle powietrze zaatakowało ją jak stado wyjątkowo natrętnych, bzyczących much, cuchnących skarpetą i mokrym pierzem, może jeszcze troszkę pachą. Gorset dziabnął żebra jeszcze bardziej, tyłek zapiekł jakby w pokrzywach zbudziła się niewielka chmara bardzo głodnych komarów, a diademowi miała ochotę wybić wszystkie gryzące zęby albo jeszcze lepiej zamienić go w bezzębną ropuchę. 

– Jest też jeden, co mi patrzy na tego kominiarza, który zgłosił się był po Jaśnie Panienki rękę parę dni temu… – wydusił głos cichutko, że ledwie go usłyszała. – Pan Klosterkeller, czy jakoś tak… – zapadła cisza. 

“A ten czego mi tu teraz chce? Pieczątki pod papierami na działalność usługową?”, pomyślała księżniczka próbując odkleić od stopy pijący ją wściekle pantofelek.

– Dobra, dawaj go tu. Na nim sobie może chociaż trochę nerwów rozładuję, jakby co – to drugie dodała trochę ciszej. – Ale resztę odpraw, powiedz im… coś miłego. Że bardzo dziękujemy, że przybyli, ale niecierpiące zwłoki sprawy królestwa wzywają i że zapraszamy ponownie. Ubierz to w jakieś ładne słowa. Odpraw już też skrybę. Nie będzie potrzebny – udało jej się w końcu uwolnić stopę i pozginała wyswobodzone palce. – Ach, Anzelmie! Dziękuję – postarała się obdarzyć właściciela głosu najładniejszym uśmiechem ze swojego repertuaru. Ale Anzelma nie było już w drzwiach. Stał tam Reinmar niepewnie się jej przyglądając. 

Chwilę badali się spojrzeniami w ciszy. A po chwili Fiore wyprostowała się, a Reinmar zaczął bardzo powolutku do niej podchodzić.

Szedł znacznie dłużej niż można by wywnioskować z długości sali i jego kroku. Czas nabrał nagle gęstej konsystencji i przelewał się z przyszłości w przeszłość jakby przyklejał się do jakiegoś niezbyt czystego naczynia w teraźniejszości. A może to Fiore odnosiła takie wrażenie, w dręczącym ją stadzie szerszeni. Podszedł bliżej, zatrzymał się i powiódł po niej spojrzeniem od stóp do głów. Siedziała prosto, niezwykle dostojnie, głowę trzymała lekko uniesioną i patrzyła na niego z góry.

– Fiore… – rzekł cicho i niepewnie. – Wyglądasz… – myślał przez dłuższą chwilę. Mogłaby się spodziewać wielu rzeczy. Że wygląda na przykład jak poranna zorza, jakby w jej blasku kąpały się nagie leśne nimfy, jakby na ziemię spadła najpiękniejsza z gwiazd, po zwykłe olśniewająco, nierzeczywiście, cholernie seksownie, albo: “tak, że mam ochotę złapać cię za tyłek i przelecieć tu, na tych schodach”… Ale z pewnością nie spodziewała się usłyszeć tego, co Reinmar w końcu zdecydował się powiedzieć.

– Wyglądasz jak świąteczna gęś, którą ktoś właśnie nafaszerował suszonymi morelami i krojonymi jabłkami i straszliwie by ją od tego swędział tyłek – zaśmiał się serdecznie i już prawie gotów byłby się popłakać, gdyby nagle jego twarz nie nabrała wyrazu, jakby jakiś wąż próbował utorować sobie drogę do wolności z gorącego garnka, na którym właśnie siedział. 

Zapanowała bardzo gęsta i ciężka cisza. Nozdrza Fiore rozszerzyły się, ściągnęła usta zatrzymała na chwilę powietrze i z ciężkim westchnieniem opadła na oparcie tronu. 

– Och, nie mam pojęcia jak to, łachudro, wydedukowałeś, ale tak się właśnie czuję! – szybkim ruchem pociągnęła za diadem, ale zaplątał się jej we włosy więc syknęła z bólu.

– Daj, pomogę ci z tym – powiedział odetchnąwszy z ulgą i wdrapał się do niej po jasnych schodkach. Przyklęknął na jedno kolano obok tronu i jedną ręką chwycił diadem, drugą zagłębił się w tajemnicze sploty jej włosów. Fiore pochyliła głowę lekko w jego kierunku i poczuła jakby morskie fale omywały jej skronie, gdy jedną po drugiej wyciągał boleśnie raniące jej skórę spinki. Sięgnęła do stopy, która wciąż piszczała rozpaczliwie w pantofelku, a gdy ją wreszcie wyswobodziła, Reinmar zapytał:

– Fiore, czy ten łagodny, rozświetlający ostrzej promienie świec aromat to twoje stopy? – spojrzała na niego spode łba i mógłby przysiąc, że w jej oczach zobaczył dwa syczące wściekle węże. Uśmiechnął się do niej ładnie i wyswobodził wreszcie z diademu rozpaczy. Obiema rękoma objął jej głowę i rozmasowując lekko uwolnił włosy ze splotów, które przez cały dzień uniemożliwiały jej choćby lekkie zmarszczenie czoła. Jego palce dawały jej taką ulgę, że natychmiast wybaczyła mu ten głupi żarcik. Zamknęła oczy i zamruczała. Skóra na głowie była tkliwa i każdy jego ruch zadawał jej tyle samo bólu, co przyjemności. Poddawała się jednak temu z rozkoszą, bo było to jak drapanie skóry po ukąszeniu komara. 

– Domyślam się, że nie tylko głowa boli cię po całym dniu siedzenia na tronie – wyszeptał do jej ucha. Przeszedł ją dreszcz. – Jeśli chcesz mogę rozmasować ci część ciała, która pracowała na tym tronie najciężej. Albo… poluzować ci gorset – zbliżył się jeszcze bardziej i gdy wypowiadał słowo gorset załaskotało ją ciepłe powietrze z jego ust. Wzdrygnęła się mimo woli i odsunęła od niego. Rozczochrana grzywa pofalowanych po upięciu włosów wyglądała dziko. 

– Czy psucie klimatu głupimi tekścikami o podłożu erotycznym jest twoją szczególną zdolnością, Reinmarze? – zapytała uśmiechając się do niego ładnie. Przyjrzał się jej w milczeniu. Oparł przedramiona na podłokietniku tronu i przywarł doń nadal klęcząc. Przechylił głowę.

– Gdyby twój makijaż był odrobinę rozmazany byłabyś doskonała – odparł w końcu. Poczuła, że zaraz zaleje się rumieńcem. Był poważny. Cholernie poważny. Zupełnie nie wiedziała jak się w tym odnaleźć. – Odwróć się. Zobaczymy co da się zrobić z tym gorsetem – uśmiechnął się nieznacznie. Przez chwilę się wahała, ale wciąż się mu przyglądając zebrała włosy na jedno ramię i siadła tyłem do niego. 

Powoli rozpiął maleńkie guziki jej sukni, po czym jął rozsznurowywać i poluzowywać jej gorset, przynosząc tym ogromną ulgę. Najchętniej wywaliłaby to cholerstwo w diabły, ale nie była pewna czy uda jej się wtedy dopiąć suknię. A jeśli wyjdzie stąd z gorsetem w rękach i rozpiętą suknią na plecach tuż po rozmowie z Reinmarem… Nie, wolałaby jednak nie rozsypywać wokół siebie takiej pożywki dla plotek, które wyjątkowo byłyby w tym przypadku podobne do żarłocznych rybek, z których słyną dalekie góry na kontynencie, Pireneje. 

– Zdołasz mnie tam trochę podrapać? – zapytała Fiore zwracając głowę w bok, odrobinę w jego kierunku. 

– Ciasno tam, jak w nieprzymierzając…

– Nie jestem pewna czy chcę wiedzieć, gdzie było ci tak ciasno, Reinmarze – przerwała mu. Zaśmiał się bezgłośnie i spróbował wsunąć rękę pod gorset ale nie zdołał.

– Chyba musimy go zdjąć. Czy ktoś może tu wejść? – zapytał wciąż szukając jakiejś większej szpary.

– Oczywiście, że ktoś może tu wejść, to sala tronowa! Przewróciła oczami Fiore. – Dobra, zróbmy to szybko! 

Przełożyła głowę pod sterczącym od ozdób kołnierzem i uniosła ręce w górę. Reinmar szybkimi ruchami rozsznurował luźniej gorset i mocując się trochę ściągnął go jej przez głowę. Gdy tylko się z niego wyswobodziła, zwinnym ruchem na nowo wskoczyła pod kołnierz i przez materiał sukni próbowała podrapać się pod biustem. Reinmar znowu klęknął obok tronu i zaczął obszernie drapać jej zaczerwienione i wygniecione plecy. Fiore zamruczała z wdzięcznością, a na jej skórze pojawiła się gęsia skórka.

– Aż tak zależy ci na robieniu wrażenia na chłopach? – zapytał masując lekko jej plecy.

– Raczej na tym żeby odciągnąć ich uwagę tymi świecidełkami na tyle, żeby w ich głowach ani przez chwilę nie zaświtała myśl, że gdzieś już widzieli tę twarz, gdy przypadkiem spotkają mnie na ulicy – teraz próbowała podrapać się materiałem sukni. Wsunął ręce głębiej pod suknię i położył pod jej biustem. Wstrzymała oddech i złapała się za piersi. Zatrzymał się. 

– No nie bój się. Puść – powiedział spokojnie i zachęcająco. Odsunęła dłonie. Jego ręce krążyły pod sukienką przynosząc ulgę jej skórze. Czuła dreszcze jeden za drugim, oddech robił się coraz bardziej niespokojny, a myśli krążyły niebezpiecznie wokół spraw, na które sala tronowa i tron ojca nie są najlepszą scenerią. W porządku, może są scenerią całkiem niezłą, ale ryzykownie niedyskretną. 

– Dziękuję – powiedziała zatrzymując jego dłonie i znowu zwracając bok twarzy ku niemu. Wysunął dłonie i guziczek po guziczku zapinał jej suknię. Zdecydował się zostawić środek luzem i zahaczyć tylko ostatni guzik. Pod włosami i tak nie będzie widać, że suknia jest rozpięta, a będzie mogła swobodniej oddychać. I może jeszcze troszkę się podrapać. 

Podziękowała mu raz jeszcze, zatrzęsła głową by uwolnić włosy, wstała, przeciągnęła się i rozmasowała tyłek, w ostatniej chwili zanim zacząłby się ukorzeniać. 

Uniosła dolną część sukienki tak, by swobodnie chodzić i zeszła po schodkach w dół. Podskoczyła parę razy, podniosła wyżej suknię i zrobiła wymach jedną i drugą nogą. 

Reinmar przyglądał się jej wsparty łokciem na tronie. 

Odwróciła się do niego w końcu i wbiła w niego spojrzenie. 

– Z czym ty właściwie przyszedłeś? Masz jakąś sprawę? – zapytała jakby o czymś ważnym sobie przypomniała. 

– Czytałem, że gdzieś tu, poza murami zamku, macie mały cmentarzyk. Wybacz moją śmiałość, ale na takich wiekowych cmentarzach rosną czasem bardzo ciekawe rośliny. Może pozwoliłabyś mi tam zajrzeć i, jeśli znajdę coś szczególnego, zebrać odrobinę? Jeśli proszę o zbyt wiele… – urwał. Fiore zamyśliła się.

– Gdzie o tym czytałeś? – zapytała zaskoczona po chwili.

– W bibliotece miejskiej. Macie tu bardzo ciekawe zbiory. Kiedyś przesiadywałem w niej całkiem sporo w poszukiwaniu informacji o roślinach, które można zebrać w okolicy. I o historii miasta, zamku. Zrozumiem jeśli się nie zgodzisz – przeczesał palcami włosy.

– W porządku. Mogę cię tam zabrać – powiedziała zapatrzona we fresk za jego plecami. 

– Dziękuję – uśmiechnął się obserwując jej nieobecne oblicze. – Jak się czujesz? – dodał po chwili. Przeniosła na niego zaskoczone spojrzenie.

– Cudownie – powiedziała zdziwiona. – Rano miałam wrażenie, że jestem rybą, którą sztorm wyrzucił na brzeg. I jeszcze jakbym przez całą noc trzymała w ustach stary onuc. 

Zaśmiał się.

– Pół dnia spędziłam na słuchaniu nieprawdopodobnych historii starając się wyglądać godnie, a raczej majestatycznie, a czułam się jakby ktoś wymoczył mnie w miodzie i położył na wielkim kopcu mrówek. W kuchni czeka na mnie dwoje sierot, których pozbyła się tutaj stara wiedźma i niech przeżyję orgazm stulecia, jeśli wymyślę co z nimi zrobić. Zatrudniłam dziewuchę, której nie potrzebujemy, bo ujęła mnie barwną opowieścią dlaczego powinnam to zrobić. I też trochę dlatego, że lubię orzechy… – urwała. A Reinmar przechylił głowę próbując pojąć sens tych słów. – Wreszcie, zatrudniłam byłego koguta do ochrony prostytutek w porcie i, choć może nie uszczupliłam pokaźnie zasobów królewskiego skarbca, to jestem przekonana, że gdybym zasiadła na tym tronie na stałe, to po pierwsze, odpadłby mi tyłek, po drugie, bardzo szybko w skarbcu zamiast złota świeciłyby gołe ściany – podeszła w stronę tronu i powoli zaczęła się wspinać na stopnie wciąż unosząc suknię, pochłaniając tym odrobinę za dużo uwagi Reinmara. –  Ale teraz, ze świadomością, że ten dzień się już kończy, że można wywietrzyć salę, że nie obejrzę już dziś żadnej rumianej gęby, nie usłyszę kolejnej łamigłówki, którą w potwornych bólach głowy będę musiała rozwiązać, czuję się doskonale – uśmiechnęła się złowieszczo przenosząc wzrok na kryształowe pantofelki leżące u jej stóp. Zamachnęła się i kopnęła ten wynalazek jakiegoś wyjątkowo złośliwego upiora, który potoczył się z brzękiem po podłodze. Przeniosła jeszcze wzrok na gorset porzucony na tronie.

– Chyba nakażę spalić to cholerstwo w całym królestwie… – wycedziła przez zęby. 

– Reinmarze, co robisz przy najbliższej pełni księżyca? – zapytała po dłuższej chwili.

***

Zamek mieścił się na skalistej wyspie, która z każdej ze stron opadała stromo do morza. W czasie sztormu fale rozbijały się o nią gniewnie wypuszczając w górę białe pióropusze. Wyspę od lądu dzieliła niewielka cieśnina. Kiedyś był tu ponoć prawdziwy skalny most, ale nie ocalały godne zaufania wzmianki o nim, a raczej domysły czy też fragmenty baśni. Zamek otaczały mury, choć właściwie było to niepotrzebne od większości ze stron, za wyjątkiem tej, gdzie na wyspę prowadziły mosty. Ktoś musiałby naprawdę być jaszczurką żeby wspiąć się po jasnej skale. A jaszczurki rzadko na poważnie zagrażają zamkom i koronowanym głowom. 

Z murów od północnej strony zamku rozciągał się widok na zielone łąki, których nikt by się tu nie spodziewał oglądając skaliste ściany wyspy od dołu, lub patrząc z perspektywy miasta. Trawa nie była tu wysoka i z rzadka tylko umajona drobnym białym kwieciem. Fiore siadywała tu czasem by popatrzeć na kojącą zieleń i pobyć sama. Na tę część muru nie zapuszczali się strażnicy, nie mieli bowiem szczególnego powodu. Właściwie nikt się tu od dawna nie zapuszczał. 

Maleńkie schodki prowadziły w dół. W ścianie zamku po tej stronie nie było zbyt wielu okien, a te, które były służyły raczej celom obronnym i były malutkie. Po ścianie zamku i po murach od ich wewnętrznej strony piął się bluszcz. Tu i ówdzie tworzył gęste zasłony, w innych miejscach wysyłał potężne macki ku górze, mając najwyraźniej naturę zdobywcy.

Schodki prowadziły na mały cmentarzyk, tak stary, że najstarsze nagrobki mogły należeć do istot, które nie poruszały się jeszcze na dwóch nogach. Przynajmniej takie sprawiał wrażenie. Otoczony ścianami zamku i murów z każdej strony. Wśród zieleni bluszczu i powoju kryły się szare płyty nagrobków. Niektóre były proste, choć ustawione krzywo, i nikt już by nie zgadł czy były zwyczajnym kawałkiem wapienia czy piaskowca, czy też wizualizowały na przykład łapiącą motyle postać w zwiewnej szacie. Miały wygładzone krawędzie, były pokryte porostami i mchem, z niewidocznymi już napisami. Inne stanowiły piękne do dziś rzeźby nimf, tańczących, siedzących czy płaczących albo zamyślonych zjaw. Pomiędzy nagrobkami wiły się malutkie ścieżki poukładane z kamieni, przerastających trawą i mchem. Tu i ówdzie jaśniały drobne białe kwiatki. Były też przebijające się przez tę zieleń pąki białych róż. 

Reinmar przechadzał się pomiędzy nagrobkami i przyglądał im z każdej strony. Zaglądał pod zasłony bluszczu i powoju. Przyklękał, wąchał, czasem zeskrobywał coś pęsetą do maleńkiego pojemniczka albo nieruchomiał zapatrzony w coś szczególnie widać ciekawego.

– Znalazłeś coś interesującego? – zapytała Fiore, która przyglądała mu się w milczeniu siedząc na ostatnim schodku. 

– Nie tyle, ile się spodziewałem… – rzekł w skupieniu próbując zanurkować pod osłonę wyjątkowo splątanych pnączy. – Ale… – wysapał z wysiłkiem. – Jak się poszuka… – zanurkował głębiej – To się… znajdzie… – zniknął w kotłującej się zieleni. Trwało to dłuższą chwilę. – Yyyy… mogłabyś mi pomóc? – zapytał w końcu krzak.

Fiore pokręciła głową na boki, zaśmiała się cicho i ruszyła Reinmarowi na ratunek. Złapała pozwijane krzaki i szarpnęła do góry. Wygramolił się spod nich na czworakach, tyłem, prawie dając się rozebrać z koszuli pnączom, które miały wydać szczególną ochotę do igraszek. W końcu wyszarpnął koszulę z ich objęć i… runął w tył, o maleńki włos tylko nie wpadając na nagrobek jej prababki, która na pewno nie omieszkałaby być szczególnie za ten czyn wściekła i z pewnością kilka razy by się Reinmarowi, a może i Fiore, przyśniła. 

– Masz szczęście, że nie uszkodziłeś nagrobka prababki Irenier – powiedziała Fiore patrząc na niego z góry. Otrzepała ręce i skrzyżowała je na piersi. – Podobno była z niej niezła zołza. Z pewnością zesłałaby na ciebie wysypkę. – Przestąpiła z nogi na nogę.  – I to pewnie w bardzo wstydliwym miejscu. 

Oszołomiony lekko i bardzo rozczochrany Reinmar upodobnił się do kłaczka z kociego gardła. Zerknął na jaśniejący nagrobek o bliżej nieokreślonym kształcie, który wyrastał tuż obok jego ramienia i rzekł:

– Albo ucieszyłaby się, że ktoś po tylu latach na nią poleciał. Co, Irenka? – posłał Fiore szeroki uśmiech. 

Prychnęła cicho, przewróciła oczami i podała mu dłoń. Pociągnęła go zapierając się nogami i postawiła do pionu. 

– Masz już wszystko, co chciałeś? – zapytała przyglądając się krytycznie jego włosom. Kichnął, wytarł nos w rękaw i kichnął raz jeszcze. Zmarszczyła brwi.

– Nie wszystko, ale znalazłem kilka istotnych rzeczy. Dziękuję, Fiore. 

Przyklęknął na jedno kolano i pozbierał małe pudełeczka ze składnikami do skórzanej torby.

– Opowiesz mi coś o nich, skoro już tu jesteśmy? – zapytał i powiódł spojrzeniem po okolicznych nagrobkach. 

– Hm… – mruknęła w zadumie, odwróciła się i przeszła parę kroków. Podeszła do zatartego czasem posągu leśnej nimfy tulącej do twarzy jakieś małe zwierzątko. Dotknęła jej oblicza. – Niewiele o nich wiem. Tyle, co przeczytałam w księgach, kronikach rodu. – Zamilkła na chwilę. – Wiesz, oficjalnym miejscem pochówku jest rodowa krypta w podziemiach zamku. Tutaj… tutaj trafiali ci, dla których tam nie było miejsca – zasmuciła się wyraźnie. 

Reinmar zadumał się. Milczeli dłuższą chwilę.

– To jest siostra mojej babki, Ahne. To ona miała być królową. Prababce, której spokoju o mało co nie zakłóciłeś, urodziły się trzy córki. Jedna zmarła we wczesnym dzieciństwie. Druga, Ahne, była piękną i mądrą kobietą. Piszą, że byłaby wspaniałą królową, współczującą, ale i stanowczą. Miała ponoć wiele dobrych pomysłów na poukładanie świata wokół siebie. Ale… zakochała się. I oczywiście słońce zaczęłoby wędrować po niebie w przeciwną stronę, gdyby był to mężczyzna, którego prababka byłaby w stanie zaakceptować. Gdy się kłóciły ptaki głuchły w całej okolicy – urwała. Pogłaskała Ahne po twarzy. – Spodziewała się dziecka. Ale prędzej ryba nauczyłaby się tańczyć walca niż Irenier zgodziłaby się na to by Ahne z tamtym chłopakiem żyli długo i szczęśliwie. Więc… – urwała. Spojrzała zasłuchanemu Reinmarowi w oczy – Pozbyła się chłopaka. 

Spojrzała na grób prababki i zmrużyła oczy.

– A Ahne dołączyła do niego skacząc z muru zamkowego – zamilkła. Splotła ręce z tyłu i przeszła się powoli. Reinmar stał nieruchomo i wyraźnie pochłonięty był myślami.

– Przez to królową została moja babka Karin, która nigdy nie chciała dla siebie takiego losu. I jak tylko mój ojciec był w wieku, w którym można już wrzucić mu na głowę panowanie nad królestwem, babka założyła czarny płaszcz, wsiadła na najlepszego konia i… tyle ją widziano – uśmiechnęła się kwaśno. – Irenier ma swoje oficjalne miejsce w krypcie, jako królowa. Ale jej prochy spoczęły tu. Karin nie pozwoliła by znalazły się w tamtym zaszczytnym miejscu.

Zatrzymała się przy posągu na wysokim cokole, o smukłym ciele i pięknej twarzy. Kamień, w którym wyrzeźbiono dziewczynę o bujnych, roztańczonych włosach, wciąż był jasny i gładki. Wspinał się po nim powój o jasno-różowych dzwonkach kwiatów. 

– A dziadek? – zapytał Reinmar i podszedł do niej bliżej.

– Mężczyźni jakoś nie mieli szczęścia do długowieczności w tej rodzinie – zaśmiała się bezdźwięcznie. Patrzyła przed siebie, ale znać było, że jej myśli są gdzieś daleko.

– To znaczy? – dopytywał Reinmar.

– Dziadek zmarł jak mój ojciec miał raptem kilka lat. Od tamtej pory babka sama musiała wszystkim zarządzać. Zresztą… podobnie było z pradziadkiem. Chociaż… szczerze mówiąc, po tym co wiem o Irenier, domniemywam, że mogła mu pomóc znaleźć szybką drogę do krypty. 

– Twój ojciec nie miał rodzeństwa? – zgadywał zapatrzony w jej twarz.

– Miał siostrę. Ona też zwiała. Podobno… podobno z jakąś kobietą – uśmiechnęła się tajemniczo Fiore. – Myślę… myślę teraz, że Venus, po której masz swój kąt, przypominała mu ją. 

– Rodzina buntowników – uśmiechnął się Reinmar. Przeniósł spojrzenie na posąg, któremu przypatrywała się Fiore. – A ona? – zapytał.

– To moja matka – odparła. – To znaczy tutaj pochował jej prochy. Ma jej twarz. Aż dziwię się, że nie zrobił z niej syreny. Mój ojciec ma fioła na punkcie syren – sięgnęła i szarpnęła powój odsłaniając kawałek smukłej nogi. Postać siedziała na kamieniu z rękoma opartymi z tyłu. Reinmar milczał przez chwilę nie wiedząc co powiedzieć. Przypatrzył się Fiore. Szukał jakichś emocji. Ale niczego nie znalazł.

– Dlaczego… dlaczego ona tu jest?

Fiore uśmiechnęła się smutno.

– Bo to był mezalians. Dziewczyna bez szlacheckich korzeni, bez nazwiska. Mówili o niej Królowa Solvang – urwała. – Gdyby nie to, że ojciec jest po prostu dobrym, lubianym i szanowanym władcą, znalazłoby się wielu, którzy z chęcią by jawnie wystąpili przeciw niemu i decyzji o ożenku z tą prostą dziewczyną, nie wiadomo skąd – milczała przez chwilę i zastanawiała się. – Pewnie prababka Irenier przewracała się w grobie. Albo przynajmniej przewracałyby się robale, które zżarłyby jej ciało… Gdyby nie została tradycyjnie spalona – pokręciła głową. – Poza tym, ojciec chyba wolał żeby była tu. To miejsce jest znacznie bardziej romantyczne niż krypta – zamyśliła się. 

– Pamiętasz ją? Swoją matkę? – zapytał Reinmar znowu próbując czytać z jej twarzy.

– Nie. Byłam maleńka, gdy odeszła – spuściła wzrok. – Ojciec nie chce o niej rozmawiać. Udało mi się wyciągnąć coś z tych nielicznych spośród służby, którzy tu już pracowali, gdy ona żyła. Mówią, że jestem do niej podobna jak dwie krople wody. Też miała bardzo jasne włosy. Bladą twarz. Tyle, że ona była bardzo chorowita. Przynajmniej od czasu, jak pojawiła się w zamku. Idziemy? – zapytała i popatrzyła w bok, udając, że coś ją tam bardzo zainteresowało.

– Jak miała na imię? Poza tym, że ochrzcili ją Solvang? – dopytał i sięgnął by położyć jej dłoń na ramieniu.

– Nie Solvang – roześmiała się i odwróciła do niego. Szybko cofnął dłoń. – Królową Solvang. Królową miasta Solvang. Taka drobna złośliwość mająca pokazać, że nie akceptowali jej jako królowej Scafell Pike – zmarszczyła brwi.

– Ach… Myślałem, że złośliwość polegała na czym innym… – Reinmar spojrzał jeszcze raz na posąg i przechylił głowę na bok.

– Na czym? – zapytała niepewnie. 

– Nie, nie ważne. Idziemy?

Ciąg dalszy nastąpi.

One Response to “Jezioro skute lodem cz. 3

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *