Dlaczego partner się tak zmienia?

O różowych okularach, najśmieszniejszych żartach świata i o tym, jak ona pięknie chodzi. Czyli – jak idealizujemy partnerów i co nam to daje dobrego, a co złego? Kiedy to idealizowanie robi nam krecią robotę?

Fot. katyandgeorge

Podobno kobiety pragną, żeby on się po ślubie zmienił, a mężczyźni, żeby ona się po ślubie nie zmieniała. Może dla niektórych gadanie o ślubie w ogóle jest passe, ale możemy ten ślub zamienić na “z czasem” i wyjdzie na to samo. Zatem dziewczynom marzy się, żeby on się dla niej zmienił (na różne sposoby, na przykład stał się bardziej odpowiedzialny albo bardziej uczuciowy), a chłopaki chcieliby, żeby ona nie przestawała być tą beztroską, wesołą dziewczyną, która śmieje się z ich żartów. 

Zmieniamy się oczywiście z całego mnóstwa różnych powodów. Wciąż doświadczamy, myślimy, rozmawiamy z innymi ludźmi, spadają nam na stopę żelazka, ktoś nadepnie nam na odcisk, wpadnie więcej kasy i zakrztusimy się trochę sodówką. Wszystko to, co nam się w życiu przytrafia powoduje, że z czasem stajemy się innymi ludźmi. I będąc w związku zmieniamy się obydwoje i zmienia się cały ten układ. Ale pierwsze poważne zaskoczenie, a dla wielu zimny prysznic, przychodzi, gdy opadnie nam poziom tych wszystkich hormony i inne substancje, które powodują, że chodzimy jak na haju. I spadną nam z oczu różowe okulary, które podzielą w dodatku los wielu innych okularów i gdzieś bezpowrotnie wsiąkną.

Fot. Mabel Amber

Miłość jest ślepa

Jak kret. Albo jak ślepczyk jaskiniowy. Gdy się zakochujemy, to w ogóle w kim innym niż ten gość, czy ta gościówka, których mamy przed sobą. Oczy, uszy, wszystkie narządy zmysłów niby odbierają prawilnie, ale to, co dociera do mózgu to fantazja na temat tej osoby. Nasze wyobrażenie. Siedzi przed nami Janusz z wąsem, a my widzimy Januarego z blond grzywą, złotym zębem i białym rumakiem pod tyłkiem, mimo że rzecz dzieje się przy stoliku w kawiarence. Jaki wspaniały jest to człowiek! Nieważne co robi, nieważne jakie ma IQ i czy jego żarty są śmieszne. W naszych oczach i uszach będzie w swoim fachu naprawdę niezłym majstrem, będzie nieprzeciętnie mądrusi, a jego poczucie humoru takie słodkie i pocieszne. Jak zapłaci za kawę, to dżentelmen, jak nie zapłaci, to jaki równouprawniony! Albo taki zakręcony, że zapomniał, czy to nie absolutnie urocze? 

Niedawno opowiedziałam Wam o koleżance i jej ukochanym, którym nawet wyszedł ten sam wynik w teście na osobowość (16personalities)! Mimo, że już pierwszy rzut oka i chwila słuchania pokazuje jak bardzo są różni. W dodatku, gdy przez chwilę krytycznie poczyta się opis (który owszem – ma trochę cech efektu horoskopowego, więc łatwo odnaleźć w nim trochę siebie) to jednak widać, że żadne z nich tak naprawdę wcale nie jest tym “dowódcą” z testu. Wygląda jednak na to, że chcąc sobie imponować, chcieli mieć właśnie takie cechy i w teście odpowiadali adekwatnie do swoich pragnień. Jednak to nie jest niczym unikalnym w tej fazie miłości. Bo temu ogromnemu skupieniu na sobie w początkach związku po prostu towarzyszy idealizacja. 

Jesteś taki piękny w moich oczach

Co ciekawe, naukowcy powiadają, że już samo patrzenie na zdjęcie ukochanego czy ukochanej, który budzi naszą silną namiętność, prowadzi do obniżenia aktywności obszarów mózgu, odpowiedzialnych za krytyczne myślenie. Więc jeśli ktoś oczekiwałby, że moja koleżanka czy jej luby mieliby poddać krytycznej analizie, to powinien się do nich zgłosić mniej więcej po roku czy półtora. A wcześniej? Nawet nie ma co pukać czy dzwonić. Zakochani widzą siebie w całkiem innym świetle niż widzi ich całe otoczenie. Aż 95% zakochanych myśli o swoich partnerach, że są bardziej inteligentni, przystojniejsi, zabawniejsi i bardziej serdeczni, niż inni. Oczywiście byłoby to bardzo ciekawe zakrzywienie rzeczywistości, gdyby było tak w istocie. A że takie rzeczy to najwyżej w Harrym Potterze czy w sadze Zmierzch, to musimy się pogodzić z teorią różowych okularów. 

Ta idealizacja w początkowych fazach dotyczy również samego związku. To właśnie zakochanym udało się złowić tę najbardziej złotą rybkę w całym stawie i ona spełnia lepsze życzenia niż jakieś tam karpie czy flądry znajomych i przyjaciół. No nie mają biedaczyska tyle szczęścia. Bardziej optymistycznie jawią się zakochanym również perspektywy swojego związku. Cóż, że tyle małżeństw się rozpada! Cóż jakaś tam statystyka! To na pewno nie będzie nasze. Bo nasze jest wyjątkowe. 

Wielkie plusy idealizacji

Niektóre badania przekonują, że osoby, które tak bardzo idealizują partnera i czynią to także wtedy, gdy opadnie pierwszy miłosny opar absurdu, są ze swojego związku bardziej zadowolone. Są również bardziej zaangażowane, mają w sobie więcej zaufania, mniej skore są widzieć mroki jego duszy, a bardziej skłonne interpretować je z korzyścią dla niego. Partnerzy, którzy się wzajemnie idealizują mają większe szanse przetrwać razem. Większa idealizacja na początku pozwala przewidywać większą satysfakcję na późniejszych etapach związku. W dodatku idealizacja utwierdza nas w przekonaniu, że dokonaliśmy znakomitego wyboru decydując się być z tym Januszem.

Wielkie minusy idealizacji

Czasem jednak, gdy zaczynamy poznawać prawdziwego Janusza i niewiele ma on wspólnego z tym, którego sobie wyobrażaliśmy, może przyjść wielkie rozczarowanie. Po prostu nie widzieliśmy jego prawdziwego oblicza. Sami zakładaliśmy mu na twarz maskę. Podnosiliśmy do granic niemożliwości jego zdolności, wręcz go odczłowieczając. Ale Janusz nie jest księciem z bajki. Nikt nie jest. W bajkach nie piszą o puszczaniu bąków, chrapaniu, kłótniach, zatwardziałych poglądach, kiepskim sposobie traktowania czy pasywnej agresji. I im bardziej nierealistycznie widzimy partnera, tym większy rozdźwięk między fantazją a rzeczywistością. Na początku związku możemy nie widzieć, że ktoś jest damskim bokserem, totalnym nudziarzem, że czeka nas z nim życie, przy którym flaki z olejem to danie godne Królowej Elżbiety. Tego wszystkiego nie widać zza kurtyny zajebistości, którą z uporem maniaka zasuwamy przed rzeczywistością. 

Poznać trochę prawdy ale nie za dużo?

Rozczarowanie po etapie zalotów, gdy każdy z partnerów nie tylko widzi tę drugą osobę w landrynkowym świetle, ale stawia w nim również siebie, jest trudnym momentem. Przez ten pierwszy okres zakochujemy się też trochę sami w sobie. Gdy on czy ona nas idealizuje, czujemy się lepszym człowiekiem. Nawet paznokcie mamy jakby zdrowsze! Co najmniej plus 20 do IQ! Wchodzimy w tę rolę. Czarujemy, prezentujemy się, trzepoczemy rzęsami, dużo się śmiejemy, jesteśmy odważniejsi, bardziej zaradni. Zachowujemy się po prostu jak ptaszki, tańczące swój godowy taniec. Obydwoje. 

A potem? Przychodzi codzienność, bo ileż to można tak tańcować. Nawet jeśli się nie kwapimy to codzienność wykopuje nas z buciora do zajęcia się rzeczywistością. No i trochę już jesteśmy zmęczeni tym byciem superbohaterem. Zwłaszcza, że niektóre rzeczy już takie różowe nie są i zaczynają nas wkurzać. Robimy dobrą minę do złej gry ale do czasu. Stajemy się już bardziej sobą. A czasem nawet nie sobą tylko kimś, kogo tu wcześniej nie było. Przestajemy się starać, robimy się przepracowani, zmęczeni, rozdrażnieni. Albo po prostu stajemy się Aldoną w kapciach i papilotach i Stefanem w wełnianych gaciach, który idzie spać po dobranocce. Choć zanim dojdzie do tej fazy jest rzecz jasna jeszcze wiele pośrednich. Ale już nie siedzimy godzinami patrząc sobie w oczy. Życie to już nie miesiąc miodowy. Nie traktujemy spotkań z sobą, jakby to było święto. Nie stoimy się i nie skrobiemy piętek przed spotkaniem, tylko po prostu w domu, gdy Stefan tnie w gierę albo ogląda serial. 

Te zmiany i poznanie partnera z krwi i kości to normalna kolej rzeczy. Troszkę to przerysowałam rzecz jasna. Nie musi być od razu papilotów. Cała sztuka polega na tym, żeby przyjąć i pokochać tego prawdziwego człowieka z całym kompletem jego wspaniałych i parszywych cech. Żeby negocjować to, z czym wytrzymać się nie da, żeby tworzyć razem nową wartość. Nadal patrzeć na niego przychylniej i uważać go za swoją najlepszą opcję ale godząc się na to, co przynosi rzeczywistość. Na tę prawdziwą krew i prawdziwe kości w tym człowieku. A nie złościć się czy smucić, że on nie jest z cukru i lukru. Dlaczego ważne jest to, żeby dać sobie czas na poznanie partnera takim, jakim on jest. Zlizać z niego trochę tego lukru i zobaczyć co jest pod spodem. I czy z tym prawdziwym człowiekiem jest nam po drodze. Czy chcemy budować relację właśnie z nim, nawet gdy poczujemy odrobinę słony smak jego prawdziwej skóry.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *