Z cyklu przychodzi kontuzja do biegacza. #6 Operacja łąkotki czyli podróż do wnętrza kolana

W środku wszystko jest pastelowe. Jasne, kremowe, różowawe. Na ekranie monitora zdaje się być tak wielkie. Dłuto wygląda jakby na jego końcu znajdował się robotnik w umorusanych pyłem portkach, a wiertłem można by narobić dziur do mocowania ściennych wieszaków na rowery. A przecież to wszystko dzieje się we wnętrzu kolana.

Gdy usłyszałam, że „to już” wyskoczyłam z łóżka jak z procy. Środek uspokajający dawno przestał działać, bo w szpitalu na Jasielskiej 14 w Poznaniu pojawiłam się o 7:15, a na salę wezwano mnie po 15. Nie jadłam od poprzedniego wieczoru, nie mogłam też pić, więc żołądek już wiele godzin wcześniej przykleił mi się już do kręgosłupa.

Zwykle jak jestem porządnie głodna to robię się zła, ale tu, przez ogólny stan rozemocjonowania, głód zszedł na dalszy plan. Na sali była ze mną tylko jedna dziewczyna, Gosia, która rano miała operowane biodro. Przywieźli ją z powrotem koło 13, więc miałam okazję poobserwować jak czuje się i zachowuje osoba tuż po operacji, kiedy zaczyna uświadamiać sobie na nowo, że ma nogi.

Smartfon dawał mi kontakt ze światem zewnętrznym, a przez przedłużające się oczekiwanie znalazł się czas również na popracowanie. Sprawdziłam maile, odpowiedziałam, poszukałam zdjęć do artykułów. Prawie dzień jak co dzień, gdyby nie wenflon, który nieprzyjemnie przypominał mi o tym, że łóżko, w którym się znajduję jest szpitalne.

Krzyżyk na drogę

Na pogaduszki przyszedł do mnie anestezjolog, jegomość o dużej zdolności zarażania dobrym humorem. Odpowiednia osoba na odpowiednim miejscu. Zapytał którą nogę mam mieć operowaną i postawił na niej czarnego iksa. „Na wszelki wypadek, bo wie pani, nigdy nie wiadomo czy się lekarzowi coś nie pomyli, he he”. Po takich sytuacyjnych żarcikach trudno już się denerwować. Anestezjolog poinformował mnie, że podczas takiej artroskopii nie usypiają pacjenta, bo będą się z nim jeszcze konsultować. Ale jakbym się denerwowała i chciała sobie odpłynąć to mam tylko dać znać.

Była jeszcze pani psycholog. Kilka razy podkreśliła, że po operacji nie ma co zgrywać twardziela i jak tylko poczujemy, że coś nas zaczyna boleć, albo nawet że znieczulenie już odpuszcza – mamy prosić pielęgniarki o przeciwbólowce. „Ból się rozkręci, tego możecie być panie pewne” – rzekła stanowczo i dodała, że największy kłopot jest z mężczyznami. Oni próbują zgrywać twardzieli, a później niepotrzebnie cierpią i chcą leki popijać i zagryzać kolejnymi lekami.

Na haju

Przyszła moja kolej. Przyklasnęłam w dłonie, wyskoczyłam z łóżka i lecę. Zanim przestąpiłam próg sali – już bura od pielęgniarki.

„A gdzie kapcie?”. „Nie mam kapci, proszę pani”. „Jak się na operację przychodzi? Bez kapci? Co pani!”.

Zrobiłam minę, której nie powstydziłby się strapiony Kermit. „Jestem na operacji pierwszy raz. Ale ja mogę na bosaka”.

Okazało się, że na bosaka to sobie mogę co najwyżej w łóżku posiedzieć, a pielęgniarka znalazła mi jednorazowe paputki, tak cienkie, że czułam przez nie chłód posadzki. W moim wyobrażeniu, na stół operacyjny trafia się na jakichś noszach, jadąc najpierw długo korytarzami szpitala. A ja na operację pojechałam windą, a zanim weszłam na salę posiedziałam jeszcze trochę na kozetce tuż przy sali, obserwując jak uwijają się jeszcze z mopem i ściereczką.

Na stół też wgramoliłam się sama, po tym jak pielęgniarka zapraszającym gestem poklepała go uśmiechając się do mnie i podstawiając stołeczek. Z takim samym uśmiechem wbiła strzykawkę w mój wenflon mówiąc: „A to taki bonusik ode mnie”. Może dwa oddechy później na twarzy wykwitł mi głupawy, trudny do opanowania uśmieszek. Wraz z nim przyszło poczucie, że właściwie wszystko przestaje mnie obchodzić.

To znaczy, stresowałam się jeszcze znieczuleniem. Boję się igieł. A ta właśnie wbijała się w dół moich pleców. Poczułam nieprzyjemne rozpieranie i to, że robi mi się słabo. Kłucie mnie igłą na siedząco zwykle nie jest dobrym pomysłem. Nadmieniłam niepewnie, że ja to mogę zemdleć w takiej sytuacji, ale na szczęście wesoły anestezjolog uwinął się ze sprawą bardzo szybko.

Gdy się kładłam kątem oka zauważyłam jeszcze miskę wypełnioną czerwonawą breją. „Yyyy, to chyba nie jest krew tego poprzedniego…” – przeszło mi przez myśl. Otrzeźwienie z tych mrocznych wizji przyszło gdy ktoś zaczął mi tą substancją smarować nogę. No dobra, krwią poprzedniego by mi jej raczej nie mazali. Czucie powoli zanikało. To nie przyszło w ciągu chwili, nie, nie. Nie było nawet aż tak podobne do znieczulenia zęba. Dosyć długo miałam świadomość własnego ciała od pasa w dół. Czułam, że ono tam jest, nawet mogłam poruszyć jeszcze nogami. Jednak wiedziałam, że kot mógłby sobie zrobić z nich drapak, a ja życzyłabym mu dobrej zabawy. Było tak, jakbym w nocy obudziła się z odrętwiałą ręką bez czucia.

Film przyrodniczy

Nie pamiętam jak się ta operacja zaczęła. Świadomość gdzie jestem i co się dzieje wróciła dopiero gdy wskazano mi palcem monitor, tuż na lewo od mojej głowy. Uświadomiłam sobie, że górną część mojego ciała pokrywa kocyk. Jest mi ciepło i w sumie komfortowo. No i jestem na haju.

A na monitorze puszczali chyba początek filmu „I kto to mówi”. Albo film przyrodniczy o mieszkańcach dna oceanu. W cieczy unosiły się jakieś strzępki, kamera przebijała się przez warstwy firanek, by wreszcie ukazać mi to maleństwo, które próbowało się ze mną przez pół roku porozumieć. Możliwe, że zaczęłam się już zastanawiać jak dam jej na imię. Nie wyglądała już jak żarłacz. Stwierdziłam, że przypomina raczej małża, któremu ktoś sprawdza stan uzębienia. Jednak na dalsze rozkręcanie się w tych wizjach nie pozwoliła mi wiedza z biologii.

Wpadłam jeszcze w zachwyt nad igłą, która na ekranie miała wielkość rury od odkurzacza. Obserwowanie tego było cudownym doświadczeniem. Leżałam otępiała ale rozemocjonowana nad pojęcie. Wiedziałam, że nie jest wcale fajnie, że musiałam tę operację mieć. Ale z drugiej strony, skoro już się stało, to moja dusza eksperymentatora mogła pożywić się tym widokiem.

obraz-z-artroskopii-kolana-zszyta-lakotka

Obraz z artroskopii kolana. Zszyta łąkotka

Problemy nie tylko w Houston

Mój umysł, który jął zmierzać w kolejnych nieodgadnionych kierunkach, zakotowiczył się w rzeczywistości, gdy usłyszałam słowo „szuflada” i stwierdzenie: „mamy problem”. „Masz totalnie niewydolne więzadło krzyżowe. Nie jest zerwane ale całkiem wyciągnięte, luźne…” mówił doktor Pawlak, a mój umysł dodał sobie: „Masz więzadło jak guma od starych babcinych majtek”. „Jak mięśnie przestały trzymać i stabilizować kolano, to wszystko nam się tu rozjechało”, dodał doktor.

Zaczął mi tłumaczyć, że możemy to teoretycznie tak zostawić. Na ten moment. Ale do sprawy trzeba będzie wrócić najdalej za pół roku. Jak się domyślacie – niestabilne kolano nie rokuje dobrze dla uszkodzonej łąkotki. Warto by było to naprawić od razu. Za jednym zamachem. No, tylko że powrót do sprawności zajmie – nie, jak w przypadku szycia – ze 3 miesiące, albo jak po usuwaniu fragmentu – z miesiąc tylko… z pół roku. Pół roku!

„A pole dance?” – zapytałam oglądając myśli przewalające się przez moją głowę, jakby były tumanami chmur pędzącymi po niebie. Usłyszałam jak lekarze się konsultują. „Do dynamicznych, skrętnych ruchów to tak z rok”. W głowie miałam istne pendolino. „Słabizna. Udupią mnie na rok. I pewnie zaśpiewają taką cenę, że będę musiała jeszcze sprzedać nerkę żeby się wypłacić. No ale przechodzić przez to wszystko jeszcze raz? Teraz rehabilitacja po łąkotce, potem po krzyżowym? No ale pół roku? Osiem miesięcy albo nawet rok?”. „Ja bym to wolał zrobić od razu, ale decyzja należy do ciebie”.

Nie wahałam się długo.

Wiedziałam, że do wyboru jest właściwie tylko jedna opcja. Podjęłam ją szybko, bo mądrych argumentów przeciw niej w mojej oszołomionej głowie raczej bym nie znalazła. Zobaczyłam jeszcze łagodne oczy doktora Rybaka, który towarzyszył doktorowi Pawlakowi w operacji. „To dobra decyzja” – usłyszałam.

Na samym dole wpisu możecie obejrzeć fragmenty filmu z wnętrza mojego kolana.

Plac budowy

Wkrótce po tym na ekranie ujrzałam coś na kształt dłuta, usłyszałam naparzanie młotkiem i po moim ciele rozległa się wibracja. „No walą mi dłutem w kolano, normalnie”. A chwilę później usłyszałam i zobaczyłam wiertarkę. Poczułam się trochę jak na placu budowy, tylko panowie doktorzy nie używali „fachowego” słownictwa. Chłopaki nawiercili otwór w mojej kości, a z mięśnia półścięgnistego pobrali kawałek ścięgna, który na czymś w rodzaju blaszki i śrubki zamontowali w kolanie, robiąc „atrapę” więzadła krzyżowego przedniego. Ta strukturka będzie miała 3 miesiące na przebudowę. Ligamentyzację, czyli „uwięzadłowienie”.

Nowiuśkie „więzadło” było jak wyciągnięte prosto z pudełka. Ładne, błyszczące. A ja w głowie próbowałam sobie robić kalkulacje. Ile w Warszawie krzyczeli sobie za rekonstrukcję więzadła krzyżowego? O nie, nie, wolałam nie myśleć o kosztach i nerkach. Gdy na monitorze już nic nie było widać byłam zawiedziona, jak wtedy, gdy dowiedziałam się, że nie będzie kolejnego sezonu „Rodziny Borgiów”. Choć w sumie… wolałabym żeby ten łąkotkowy serial rzeczywiście nie miał kolejnego sezonu.

To tłuszcz jest?!

Tym razem moje bezwładne ciało przerzucono na łóżko na kółkach. Z dużym zainteresowaniem śledziłam jak pielęgniarki przystawiają się żeby mnie na nie przerzucić. Bezwładne ciało jest przecież takie ciężkie, a ja nijak nie mogłam im pomóc. Dopiero na swojej sali złapałam się zawieszonych nad łóżkiem kółek i podciągnęłam na nich. Poczucie ciała było jednym z najdziwniejszych doświadczeń w moim życiu. Unosząc się na rękach czułam jakbym tyłkiem jeździła po jakiejś blaszanej kołysce nasmarowanej masłem. A gdy dotknęłam swoich bioder i pośladków szczęka mi opadła. „O boże, to ja mam tyle tłuszczu?!”.

Powrót z krainy Oz

Leżałam jeszcze trochę rozpamiętując wszystko. Nie pamiętam już ile trwała operacja. Chyba około dwóch godzin, które minęły w ciągu chwili. Pamiętam tylko, że byłam zaskoczona, patrząc na zegar, że to tak długo. Dawno tak dobrze mi się nie spało. Wieczorem odwiedził mnie Krzysiek z Kamilem Leśniakiem. Przyszli późno i mieli zostać tylko pół godziny, a że się zasiedzieli, zebrali ochrzan od pani pielęgniarki. „Co ja mówiłam?” rzekła stając w progu i łapiąc się pod boki.

Czucie w nogach wracało. Lęk o to, że przez jakąś „fanaberię” z łąkotką (wszak od pękniętej łąkotki się nie umiera!) zostanę sparaliżowana od pasa w dół – minął. Nogi robiły się ciepłe. Czułam mrowienie i tylko jeszcze skóra była obojętna na dotyk. Miałam wrażenie, że głębsze warstwy zareagowały na powrót czucia szybciej. Gdy nogi były znowu „moje” mogłam zjeść pierwszy od 24 godzin posiłek. Słodka herbata, a do kanapek jakieś warzywa, nawet sałata. Na bogato. Właściwie od początku, gdy przestąpiłam próg szpitala poczułam się dobrze zaopiekowana. Nie miałam poczucia, że w szpitalu jest źle. Wręcz przeciwnie. Dawno się tak ktoś przy mnie nie uwijał.

Wieczorem był u mnie jeszcze doktor Pawlak. Zapytał jak się czuję, utwierdził mnie w przekonaniu, że dokonałam dobrej decyzji. „Źle bym się czuł gdybyśmy tak to zostawili”- powiedział. Doktor zasugerował żebym została w szpitalu nie na jedną, ale dwie noce. Tak się robi po rekonstrukcji krzyżowego.

Zapraszamy do kasy

Na koniec dnia przyszła też pani z rachunkiem za operację i… terminalem. Zabawne, płacić kartą leżąc w szpitalnym łóżku. Przynajmniej pacjent nie zwieje sprzed okienka. Podawałam jej swoją kartę drżącą ręką. Szycie łąkotki, rekonstrukcja krzyżowego, dodatkowa noc w szpitalu, śrubki, blaszki, nitki…

7580 zł zobaczyłam na rachunku, a gdy wstukiwałam pin można było usłyszeć jak kamień spada mi z serca. Owszem, za to można pojechać na fantastyczne wakacje, albo super zawody na końcu świata. Ale w obliczu 12 000 zł za samo szycie łąkotki, które usłyszałam na dzień dobry w Warszawie – to nie aż tak źle. Poza tym to cena za operację, dwa dni hospitalizacji, wszystkie materiały do rekonstrukcji więzadła i szycia łąkotki. A później okazało się jeszcze, że były w nią wliczone 3 wizyty u doktora Pawlaka (w Gdańsku). Następnego dnia rano przyszła do mnie jeszcze fizjoterapeutka i zrobiła mi instruktaż z chodzenia o kulach, wchodzenia i schodzenia ze schodów, ćwiczeń, które miałam robić od pierwszego dnia po operacji.

***

Absolutnie najgorszym doświadczeniem, które musiałam przeżyć w przy okazji całej tej poznańskiej wyprawy było wyciąganie drenu, który usuwał krew i płyn z kolana do zawieszonego przy łóżku woreczka. Pani doktor, która przyszła do mnie nazajutrz po operacji ścisnęła mocno wszystko dookoła żeby „odsączyć” pozostałości do drenu i kazała mi nabrać powietrza i je wstrzymać. Wiedziałam, że to oznacza kłopoty. Gdy pociągnęła za krwawą rurkę miałam wrażenie, że wyciąga mi ten dren prosto z mózgu. Albo że przemierzył drogę przez całe moje ciało. Ból paskudny i wrażenie obrzydliwości. Dobrze, że nie wiedziałam o tym przed operacją!

Operowano mnie w piątek, w niedzielę po 13 siedziałam już w samochodzie do Warszawy tuląc swojego psa na tylnym siedzeniu. Bogatsza o doświadczenia. I to takie, które nie przytrafiają się każdemu. Dziwnie szczęśliwa z poczuciem, że właśnie zaczyna się nowy rozdział tej opowieści.

powrot-do-domu-po-operacji-kolana

Łąkotkowe opowieści z krypty:

#1 Łąkotka sucks

#2 Może ona wyleczy się sama?

#3 Pole dance

#4 Leczenie łąkotki czynnikami wzrostu

#5 Ostatnia prosta czyli decyzja o operacji kolana

#6 Operacja łąkotka czyli podróż do wnętrza kolana

 

2 komentarze to “Z cyklu przychodzi kontuzja do biegacza. #6 Operacja łąkotki czyli podróż do wnętrza kolana

  • Dzien dobry, trafiłam na ten post dzieki kolezance biegaczce, bo mam zerwane krzyżowe, łąkotki ok, reszta ok. Wlasnie zadzwoniłam na infolinie i wyszło mi ze 12-13 tys ale to i tak taniej niż Wawa. Twoja cena byla fenomenalna ale to po prostu chyba juz jakis czas temu. Dla mnie nawet te 13 byłyby do zaakceptowania. Rozumiem, ze klinikę polecasz 🙂 czy masz jakąś wiedzę nt doktora piontka stamtąd? Bo mam u niego wstępna konsultacje w wawie przed ew decyzja czy jechać do poznania. Proszę o ew kontakt na maila Karolina.wordup@gmail.com
    Pozdrawiam, Karolina W

Trackbacks & Pings

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *