Pół królestwa cz. 3

Odcinek trzeci opowieści o smokach i księżniczkach, w którym smoka obłażą wszy, miotły latają, a wiedźma Małgorzata jest w nie najlepszym humorze.

Fot. jplenio

Wiedźma Małgorzata oparła brodę na dłoni na końcu kija od miotły. Zapatrzyła się w czerwone malwy, które posadziła tuż pod oknem swojej chaty. Ostatnio często się zamyślała. Raz udało jej się spalić czajnik, innym razem zamiast konfitury dodała sobie do herbaty łyżeczkę żabiego skrzeku. Zamiast maści na hemoroidy sprzedała chłopu specyfik na porost włosów… Z odrętwienia zwykle wyciągał ją zapach spalenizny, czyjeś wściekłe złorzeczenie albo zupełnie przypadkiem spadający przedmiot, obok którego przechodził przed chwileczką kot. Czasem piejący kur albo mecząca koza, która dopominała się o wydojenie. Teraz z zamyślenia wyciągnęło ją prychnięcie kota i jego szybka teleportacja do domu, choć jeszcze przed chwilą natarczywie upominał się o jedzenie. Popatrzyła na otwarte okno, którym wbiegł do środka otrząsnęła się i wróciła do zamiatania chodniczka do furtki. 

Powzięła decyzję, że dziś spędzi czas na gruntownych porządkach. Popieli grządki z ziołami, uporządkuje stodołę. Zamiatała energicznie gdy po chodniku przemknął duży cień. Uniosła szybko głowę i dojrzała to, co ów cień rzucało. Nad lasem na północ od jej chałupy szybował właśnie jasny, potężny smok z popielato-włosym jeźdźcem. Zmarszczyła brwi i zadumała się na chwilę. 

Kiedy to ona po raz ostatni słyszała o smoku? Chyba gdy odwiedził ją wiedźmin poszukujący kwiatów dwugrotu do sporządzenia jakichś eliksirów. Rozmarzyła się na chwilę. Ale z zadumy wyrwał ją fakt, że smok wraz z jeźdźcem wylądował właśnie na trawie tuż naprzeciwko jej chałupy. Zatrzepotał skrzydłami i przycupnął nisko, dając jeźdźcowi sposobność do zsunięcia się po jego boku i rozprostowania nóg.

Na własne oczy Małgorzata nigdy smoka nie widziała. Słyszała tylko rozmaite legendy. O tym, że to smok wiedziała na pewno. Wywerny, bazyliszki czy kuroliszki widywała już wcześniej, choć głównie pod postacią truchła, które padło w lesie czy jakichś kanałach, a ona decydowała się przemóc wstręt i smród by zdobyć trochę cennych składników. Ten osobnik był jednak inny. Prawdziwe, latające smoczysko. Z pazurami, ogonem i rogami. Z połyskującą w świetle łuską. I wielkie to było bydle, że w portki można by narobić spotykając takiego sam na sam. Małgorzata jednak do strachliwych nie należała, a ośmielała ją ponadto obecność dziewczyny o szarych oczach, która właśnie z gracją przeciągnęła się i ruszyła w jej kierunku. 

– Witaj pani czarodziejko, mam sprawuszkę dotyczącą klątwy. Dobrze trafiłam? – zaczęła dziewczyna bez ogródek. Zsunęła rękawiczkę i wysunęła rękę. Splotły dłonie w mocnym uścisku, spojrzały sobie w oczy. – Fiore – rzekła księżniczka.

– Małgorzata – odparła czarodziejka. – To zależy. Ciekawy środek lokomocji… Tylko minę ma jakby na zatwardzenie cierpiał od tygodnia – rzekła niskim, zmysłowym głosem i zaśmiała się.

– No, albo i dłużej. To chyba niestrawność – odrzekła Fiore rzucając spojrzenie w stronę smoka.

– Klątwę rzucić chcesz czy odczarować? – dopytała wiedźma wciąż lustrując uważnie smoczysko.

– Odczarować.

– Jesteś pewna? – przeniosła spojrzenie na Fiore. – One nierzadko bywają rzucane nie bez powodu.

Fiore przyjrzała się czarodziejce. Spodziewała się, że będzie bardzo atrakcyjna. One zawsze są atrakcyjne, nierzadko pomagając sobie zresztą czarami. I była to zaiste piękna kobieta. Wysoka, bardzo szczupła, z szerokimi biodrami i sporym biustem. Miała wydatne kości policzkowe, nieskazitelną cerę, piękne, piwne oczy w ciemnej oprawie. Pieprzyk na policzku, ledwie kilka centymetrów pod okiem. Równy, drobny nos i czarne gęste włosy, zebrane w niedbały kok na czubku głowy, z którego wysypywały się kaskady kręconych kosmyków, sięgających pośladków. Fiore zastanowiła się jak długie muszą być te włosy, gdyby je rozplątać. Nietypowy jak na czarodziejkę miała ubiór. Przywykła do strojnych sukien u kobiet tej profesji, niezależnie od okoliczności. Wiedźma miała kolczyki z brązowych piór i całe  przedramiona bransoletek i koralików. Ciasną białą koszulę ledwie zakrywającą ramiona, sznurowaną pod biustem i luźne, wełniane czarne spodnie. Na biodrach miała przepasaną czerwoną opaskę z koralikami, a na kostkach sznurki dzwoneczków. Sandały przytrzymywały na stopach rzemienie. Natychmiast zapałała do niej sympatią. Uśmiechnęła się nieznacznie.

– Czy jestem pewna… Hm… Potwora nęka moje okolice, grabi, łobuzuje, ludzi napada. I co gorsza za utłuczenie tegoż ojciec mój umyślił sobie oddać mą rękę temu, kto tego dokona – zdecydowała się od razu wyłożyć sprawę.

– Tylko rękę? – wiedźma uniosła brew.

– Nie no, to takie przysłowie… – Fiore poczuła się zbita z tropu. – Zresztą, samą rękę też wolałabym zachować – dodała szybko.

– A smoka nim skarmić nie możesz? – zapytała czarnowłosa wskazując jaszczurkę brodą.

– Yyyy…. On jest jaroszem – improwizowała Fiore.

– Ciekawy okaz – znowu zadumała się wiedźma.

– Bardzo. Spodobałby ci się.

– To może chociaż nastraszyć? Przelecisz się na smoku w te i wewte, zionie ogniem, hałasu narobi. Może się wystraszy – zaproponowała czarodziejka.

– To nie taki przypadek – zapewniła Fiore.

– Dobra… chodź do izby. Herbatą poczęstuję. I rosołem, bo wczoraj kurę ubiłam. A temu? – skinęła głową na smoka. – Wody? Yyyy… Marchew może?

Smok już miał zaproponować, że może szklaneczkę brandy, ale po skierowaniu serii krótkich kroków do głowy zdecydował, że to jednak nienajlepszy pomysł. Więc zdecydował się pomilczeć i wyglądać przy tym ładnie.

– Nie ma potrzeby. Trawy sobie poskubie – odrzekła księżniczka, a smok obdarzył ją cichym fuknięciem.

Weszły do ciemnej sieni, w której pachniało miętą i lawendą. Izba była na prawo, czysta, rozświetlona, na półeczkach na ścianie poustawiane w rządkach stały rozmaite specyfiki. Oczy, uszy, pazury, rozliczne suszone kwiaty, a u sufitu przy drzwiach i oknach niewielkie girlandy czosnku. Ściany były pobielone, a podłoga drewniana i ciemna. Po prawej od wejścia stał kredens, dalej stół z krzesłami i toaletka z umywalnią, tuż przy oknie. Na lewo była kuchnia z kaflowym piecem, półki z ingrediencjami i naczynia. Niektóre ładnie zdobione, niespotykane w typowych wiejskich chatach. Tu i ówdzie siedział jakiś cudak ze słomy albo gliny. Wisiała szmaciana laleczka ze szpilkami. Dalej, za piecem było łóżko z grubym siennikiem. Fiore zaskoczyło, że skrzynia łóżka również była ładnie rzeźbiona. Tak, to z pewnością nie była typowa wiejska chata. Tuż obok łóżka stała malowana skrzynia, pewnie na ubrania. A pod ścianą, przykryty białym prześcieradłem leżał drugi siennik, z szafeczką  z dziwnie wyglądającymi narzędziami. To pewnie stanowisko pracy, choć Fiore patrząc na narzędzia wolała nie wyobrażać sobie do czego mogą służyć. Starała się również nie myśleć dlaczego podłoga przy tym sienniku zdaje się trochę ciemniejsza niż w pozostałych częściach izby.

– Ładnie się tu urządziłaś, Małgorzato – powiedziała, gdy już obejrzała sobie mieszkanie.

– A dziękuję. Usiądź proszę. Skąd się o mnie dowiedziałaś? – zapytała niby od niechcenia sama zajmując miejsce na krześle po drugiej stronie stołu. Fiore opadła na krzesło i powierciła się chwilę żeby upewnić się czy nie skrzypi. Nie skrzypiało. I Fiore uznała, że trochę szkoda, bo lubiła skrzypiące krzesła.

– Gadają to tu, to tam… – Małgorzata uniosła jedną brew. I czekała. Księżniczka zdała sobie sprawę, że taka odpowiedź wiedźmy nie zaspokoi. – No… poznałam takiego jednego. Chyba byliście przyjaciółmi… – urwała i przeniosła wzrok na polne kwiaty stojące na stoliku. Małgorzata zmrużyła złowieszczo oczy i ściągnęła usta w dzióbek. Atmosfera bardzo stężała. Można by kroić nożem i serwować jako przegryzkę do herbaty.

– Proponowałaś herbatę? – zapytała Fiore chwytając się jakiejkolwiek sposobności by wyratować się z opresji. Małgorzata pomilczała jeszcze chwilę z tym złowieszczym wyrazem twarzy, po czym wstała, spojrzała na Fiore z góry, wyprostowała się i powoli podeszła do kuchni. Fiore mogłaby przysiąc, że czas płynie pięć razy wolniej niż przed chwilą. Dzbanek, który grzał się na płycie kuchni kaflowej był duży i ciężki. Małgorzata zacisnęła zbielałą dłoń na rączce i chwilę stała odwrócona do Fiore plecami. Po czym chwyciła kubek i nalewając herbaty zapytała:

– Jak się poznaliście?

– Przy szklaneczce brandy… Przystojny facet. Wygadany. Yyy… wesoły – improwizowała Fiore.

– Tak, bardzo. Zwłaszcza po szklaneczce brandy. Albo po kilku. Co ci o mnie mówił?

– Jakoś tak zeszło w rozmowie na czary. Poskarżyłam mu się, że ojciec umyślił sobie wydać mnie za jakiegoś patafiana, który rozprawi się z potworem. No i powiedział mi, że zna pewną czarodziejkę…

– Pewną czarodziejkę… – weszła jej w słowo Małgorzata.

– No… Że zna bardzo zdolną czarodziejkę, która mieszka za siedmioma górami, za siedmioma lasami…

– Toż to blisko. Opłacało się smoka ciągnąć? – zapytała czarodziejka z zaskoczeniem.

– No… nie byłam jakoś w nastroju do spacerów. No i ze smokiem zawsze bezpieczniej. Wiesz jak to jest jak kobieta podróżuje sama…

– Hm. No wiem. Całkiem fajnie jest jak kobieta podróżuje sama. Nikt jej głowy nie zawraca.

– Ok – pokręciła głową księżniczka. – Nie o to mi chodziło.

– Zdolną powiedział?

– Tak. Co do klątwy….

– Czekaj – Małgorzata uciszyła ją gestem dłoni. – Co jeszcze ci o mnie mówił.

– Że umiesz rzucać i odczyniać klątwy. I… – Małgorzata znowu uniosła tę swoją brew. – I jeszcze, że się pokłóciliście i że tęskni – wyrzuciła z siebie na raz Fiore.

– Tęskni. A smutki topi w szklaneczce brandy. Jak zawsze, chlejus jeden. I to jeszcze w towarzystwie pięknych kobiet – wycedziła wiedźma. Fiore puściła to mimo uszu.

– Wybacz mi niedyskretne pytanie, byliście blisko, prawda?

– To brzmi jak stwierdzenie, a nie pytanie – głos Małgorzaty był zimny jak lód. – Tak, byliśmy. Ale on wszystko spartaczył.

– Co się stało?

– Długo by opowiadać.

– Mam trochę czasu, jeśli chcesz. – Fiore od dłuższej chwili czuła, że uwiera ją sztylet ukryty w bucie. Próbowała jakoś poruszać kostką żeby lepiej go ułożyć, ale w końcu sięgnęła po niego, wyciągnęła z buta i położyła na stole. Uchwyt musiał się, cholernik, poluzować. Małgorzata spojrzała nań pytająco, ale Fiore uspokoiła ją pokręciwszy głową.

– Strasznie mnie pił – rzekła porozumiewawczo.

– Och, a cóż tu sobie język strzępić – skrzyżowała ręce i rozprostowała się na oparciu krzesła. Młoda byłam i głupia. Zakochałam się bez pamięci. Świetnie tańczył, cudnie opowiadał, mądry był i miał w sobie dużo czegoś… jakiegoś takiego smutku. Trudno mi było uwierzyć jak tak dużo skrajnych rzeczy może zmieścić się w jednym człowieku – zadumała się. Spojrzała na swoje dłonie. – Lubił zaglądać do kieliszka. Pił więcej i więcej. To oczywiście pociągnęło za sobą problemy. Najpierw w łóżku, potem już na każdym froncie.

– Skrzywdził cię? – zapytała księżniczka nieśmiało.

– Nie… nie, nie w taki sposób, w jaki mężczyzna może skrzywdzić kobietę. Ale z drugiej strony… Gdy wracał do mnie pijany, albo gdy nie wracał na noc, cierpiałam bardzo. Zaczęliśmy się od siebie oddalać. Ja chciałam stabilnego związku, pragnęłam mieć go tylko dla siebie, a on. On się tego bał. Więc uciekał. Nie wiem przed czym. Nie umieliśmy o tym rozmawiać. Wiesz, faceci ogólnie nie umieją o takich rzeczach mówić.

Wiele nocy przepłakałam czekając na niego. Czasem nie było go kilka dni. Tęskniłam i martwiłam się. A gdy wracał wpadałam w furię. Rzucałam przedmiotami. Złorzeczyłam. Strasznie mnie to wkurzało. Kochałam go – dodała po chwili milczenia.

– Mówiłaś mu o tym?

– Jak zaczął chlać na dobre to już nie. Za bardzo byłam na niego wkurzona. Czekałam, że może coś się zmieni. Starałam się być wyrozumiała. Przeczekać go. Ale to walka z wiatrakami.

– A dlaczego pił?

– A bo ja wiem? – utkwiła wzrok w cukiernicy. – W człowieku siedzą takie potwory, że sobie nie wyobrażasz. Wesoła, fajna dziewczyna, pomocna, miła i usłużna, a w środku potwora, która ma ochotę wszystkich zaszlachtować nożem. Bo kazano jej być grzeczną. Ta grzeczność to maska, to nie z jej środka płynie. W środku jest wiedźmą tańczącą na grobach, wyje do księżyca i pije krew. Albo inna – matka siedmiorga dzieci, która od rana do nocy stoi przy garach, a jej dusza wyje, bo chciała śpiewać, tańczyć i włóczyć się po świecie – westchnęła.

Milczały dłuższą chwilę. Odezwała się znów patrząc w okno – Ktoś go chyba skrzywdził dawno temu, ale nie chciał o tym mówić. Wiem tylko, że wychował się bez matki, łaknął ciepła, uczuć. A z drugiej strony nie umiał do końca sobie poradzić z tym, co dostawał. Wyglądał jakby był wesołym, pewnym siebie chłopakiem, a płakał przez sen i zasypiał przy zapalonej świeczce. To jego picie… Chyba mu to dawało ucieczkę. Od przeszłości. Może i trochę ode mnie. Ale ileż można uciekać? – uniosła się. – No i odszedł na dobre – urwała. Po chwili milczenia wstała i podeszła do kuchni. Nalała sobie herbaty. Wzięła parę łyków. Fiore miała wrażenie, że ręce Małgorzaty lekko drżą.

– Ależ jestem na niego zła. Niech mnie krew zaleje! – krzyknęła wiedźma i kopnęła w kredens przed sobą. Wielki słój z czerwoną substancją, który stał na górnej półce zachybotał się i runął w dół. Roztrzaskał się o podłogę, a wiedźmę… zalała krew. Fiore otworzyła usta w osłupieniu.

– Cholera! I jeszcze to! No i gdzie ja teraz krew białego byka znajdę! To był ostatni w tym regionie! – Uklękła na podłodze i rozpłakała się szczerze. Fiore chciała coś zrobić, podejść, pomóc, może zebrać szkła, ale nie mogła wyjść z osłupienia.

– No zaraz mnie coś trafi! – płakała dalej wiedźma, a Fiore rozejrzała się nerwowo co też przypuści atak by trafić w wiedźmę. Opcję tę wybrała miotła, która stała najbliżej. Teatralnym, leniwym ruchem, nie wiedzieć jaką siłą poruszona, postanowiła się przechylić i upaść rąbiąc Małgorzatę w głowę. Wiedźma zawyła, zaniosła się szlochem i ukryła twarz w dłoniach. Płakała jak dziecko, krztusząc się łzami. Fiore podbiegła do niej i przytuliła rozglądając się przy okazji na boki czy inne elementy umeblowania izby nie zamierzają również odpowiedzieć na wezwanie czarodziejki.

– Już dobrze, Małgorzato. Spokojnie. Już wszystko w porządku.

– Trzeci rok leci jak go nie widziałam – łkała. – Odszedł psia mać, polazł i nie wrócił. A żeby go wszy oblazły! – wyjęczała. Fiore szybko zasłoniła jej usta ręką i pomogła wstać. Zaprowadziła do stołu i posadziła. Przysunęła sobie bliżej krzesło i spojrzała w zapłakane, czerwone oczy wiedźmy.

– Czy pamiętasz mniej więcej co mu powiedziałaś, gdy ostatnio się widzieliście? – rzuciła nerwowe spojrzenie za okno, gdzie smok drapał się zapamiętale tylną łapą.

Małgorzata utkwiła wzrok w dekolcie Fiore. Patrzyła, ale jakby nic nie widziała. Milczała dłuższą chwilę i dyszała ciężko. Wróciła pamięcią do tamtej nocy.

***

Była pełnia. Grządki z jej ziołami w ogródku były skąpane w srebrzystej poświacie księżyca. Nerwowo przechadzała się po domu. Wcześniej była wściekła, ale teraz już tylko w desperacki sposób zrozpaczona. „Gdzie on jest, do cholery? Niech no on tylko wróci, niech tylko wróci…” – cedziła przez zęby i łzy. Wylała wiele łez, trudno jej było uwierzyć jak one wszystkie mogły się zmieścić w jej oczach. Padła na łóżko i zajęła się szlochem ale nagle umilkła. Zdało się jej, że coś słyszy w ogrodzie. Czy to wieśniakom znowu się zebrało na zabawę z widłami i stosem? Zerwała się z łóżka. Zaraz im pokaże gdzie raki zimują. Jak zawsze będą zwiewać aż droga zapłonie. Swoją drogą nigdy nie potrafiła zrozumieć jak rzeczywiście potrafili sprawić, by droga się za nimi paliła. Może zapyta ich przy najbliższej okazji. Czyli za chwileczkę. 

Z furią otworzyła drzwi i zobaczyła go nago wśród ziół. Tańczył, śpiewał, podskakiwał i krzyczał: „Małgorzaaaatooooo! Małgorzatoooo! Noc taka piękna! Księżycu! Mordo ty moja! Gdzie jest moja Małgorzata?”. Język mu się plątał, spojrzenie miał mętne, potykał się o własne nogi. W jednej chwili poczuła, że ma ochotę go uściskać, a w drugiej, że zaraz go chyba udusi. „Małgorzatoooo! Małgorzatooo! Serce moje! Przyniosłem ci kwiaty!” Czknął głośno. „Gdzie one są, te kwiaty”. „O…. tuuuu są…. Podleję troszeczkę bo zwiędną…” – złapał dłonią przyrodzenie, zamknął jedno oko by wycelować i chwiejąc się na nogach, oddał mocz.

Małgorzata zamarła. Reinmar uniósł mętny wzrok do góry i ujrzał ją w poświacie. Świat na chwilę wyhamował. Była tylko kłująca w uszy cisza.

.

.

.

.

.

 

Po czym Małgorzatę zalała fala gniewu. A może raczej eksplodował w niej wulkan. Złapała za miotłę, którą zostawiła rano przy drzwiach wejściowych i runęła na niego.

– A żeby cię licho, chlejusie Ty! Klnę się na wszystkich świętych, że odżałujesz tego, co zrobiłeś… – zdzieliła go miotłą po łbie.

– Napić się cholero do woli nie możesz! Zobaczysz, całe życie będziesz tak chlał i bimbru szukał! Gadzie ty jeden! Potworze! Wraca do domu i zionie tym ogniem piekielnym cholernik jeden! – wrzeszczała w furii i tłukąc, aż od miotły odpadały drobne witki.

– Ależ Małgosiu… – zaskomlał Reinmar.

– Nie małgosiuj mi tu! Jesteś gadem! Idź sobie i szukaj szczęścia gdzie indziej – rzuciła w niego miotłą, obróciła się na pięcie i poszła w stronę domu. – Ale wiedz, że nie znajdziesz spokoju. Wszystkich będziesz tylko straszył, odrzucał i prędzej mi tu na ręce kaktus wyrośnie niż cię ktoś polubi! Nie zaznasz miłości ni przyjaźni. Będziesz tylko chlał i chlał i się poniewierał. Idźże i zostaw mnie w spokoju. Przeklinam cię! – wywrzeszczała ostatnie słowa i zatrzasnęła za sobą drzwi. Zaryglowała je drżącymi rękami i ze złości zmiotła ręką flakony z półek, kopnęła w stołek i napluła do zupy. A potem runęła ciężko na łóżko i długo jeszcze płakała, aż ryk zamienił się w szloch, a szloch w rozpaczliwe pociąganie nosem.

Serce zamierało w niej gdy słyszała ciche pukanie i skomlenie za drzwiami. Ale już postanowiła. Tym razem mu nie ulegnie. To już zawsze będzie wyglądało tak samo, jeśli teraz mu wybaczy. Pójdzie, może zmądrzeje. Może zmądrzeje. Tak, trzeba być silną.

***

 Małgorzata westchnęła ciężko. – Rano nie było po nim śladu – rzekła w końcu. – Już nie wrócił.

– To bardzo smutna historia – zamyśliła się Fiore.

– Mówisz, że widziałaś go niedawno?

– Tak… tak.

– Jak się ma?

– Kiepsko. Chyba tęskni. I chyba brak mu śmiałości żeby tu wrócić.

– Śmiałości? I dobrze. Prędzej mnie piorun trzaśnie…

– Myślę… Myślę, że powinnaś trochę bardziej uważać na słowa, Małgorzato – przerwała jej szybko Fiore.

– Och… – zasępiła się Małgorzata. Zapatrzyła się i uśmiechnęła. – A co ten twój smok się tak drapie?

– Nie wiem… może wszy go oblazły…

– Wszy chyba nie gryzą smoków?

– Ale obleźć widać mogą…

– To dobrze, że u niego dobrze. Właściwie… chciałabym żeby mu się dobrze wiodło. Żeby jakoś wiesz… dojrzał… wyszedł na ludzi.

– Wybaczyłaś mu?

– Mogłabym chyba, gdyby się zmienił. Nie to, że przyjęłabym go z otwartymi ramionami ale… Może jakby tu przyjechał to poczęstowałabym go herbatą, a nie miotłą – zaśmiała się.

Długą chwilę wpatrywała się za okno. Nie sprzedałabyś go?

– Kogo?

– No, jaszczurki. Sama tu siedzę, chłopi co i raz z widłami przychodzą, na stos chcą mnie brać, bo sprzedaję ich córkom specyfiki takie żeby się mogły wiesz… zabawić się bez konsekwencji. Przydałaby mi się taka potwora.

– Yyyy… Nie jest na sprzedaż.

– Szkoda. Polubiłam tego twojego smoka – powiedziała z łagodnym uśmiechem.

***

Reinmara od dłuższego czasu gryzły wszy. Pojawiły się nagle, jak jedna z plag egipskich. Oblazły i swędziały. A ponieważ smoki generalnie nie miewają takich problemów – kompletnie nie wiedział co zrobić. Próbował drapać się tylną łapą. Przednia nie wchodziła w rachubę, bo jakoś nie wygodnie. Skrzydłem nie odpędzisz, bo to nie mucha. Próbował kłapać na nie pyskiem, nawet wypuszczać kłęby dymu – może się zaczadzą cholernice jedne. Nic jednak nie dawało rezultatu. Siedział więc i drapał się zapamiętale. 

Fiore i Małgorzata zniknęły w domu dłuższą chwilę temu. Rozmawiały. Cisza od strony domu była złowieszcza. Ale tu, na trawie, gdzie się iskał było dobrze. Melodię wygrywał świerszcz, w koronie drzewa siedział ptak. Przypomniał sobie jak lubił to miejsce. Jak polegiwali tu, pod tym drzewem nago w trawie z Małgorzatą. Jak kąpali się w jeziorze osuszywszy butelkę wina. Noc była piękna i gwieździsta. A oni kochali się długo i namiętnie. Nikt nie miał takich oczu, jak Małgorzata.

Zacukał się. Westchnął ciężko. Ależ on to wszystko dokumentnie spieprzył. Im bliżej byli tym bardziej się bał. Gdy tylko przychodził wylegiwać się z nią pod drzewem – było pięknie, romantycznie, beztrosko. Cały jego świat mieścił się w tych jej oczach. Ale gdy upojne noce zaczęły się przeobrażać w kolacje ze śniadaniem, gdy ni stąd ni zowąd brała go chęć żeby przyjechać i naprawić Małgorzacie płot, albo po prostu pobyć przy niej, gdy kobiecość eksplodowała w niej bólem brzucha… zaczął narastać w nim lęk. I raz za razem coś chrzanił. Bo przecież nie mogło być po prostu tak dobrze, sielsko. No bał się. Bał tego poważnego życia. Nie chciał dorastać. I nie raz widział jak piękne związki kochających się ludzi przeobrażają się w katastrofy, gdy zaczyna być poważnie. Gdy zamieszkują razem, żenią się, mają dzieci. Mają wspólnego psa. To się zawsze kończy tak samo. 

W sumie to dobrze się stało. Nie spieprzy Małgorzacie życia. Ona sobie w końcu znajdzie jakiegoś dobrego faceta, na którego zasługuje. Dostanie to, czego on nie umiał jej dać. Szkoda, że nie umiał być tym facetem. Reinmar zasępił się.

 

Z odrętwienia wyrwał go krzyk i jakieś poruszenie w domu. Drzwi otwarły się z głośnym skrzypnięciem i Małgorzata wybiegła na podwórze.

– Kaktus! Cholerny kaktus! Na mojej dłoni! Skąd on się do cholery wziął?! Niech mnie diabli… – Fiore zdążyła zatkać jej usta. Małgorzata trzymała się za nadgarstek dłoni, na której zadomowił się dorodny okaz kaktusa. Patrzyła z niedowierzaniem i dyszała ciężko.

– Małgorzato, może powinnaś częściej używać w złości określeń: „A niech dostanę orgazmu!” albo „A niech w mojej izbie zmaterializuje się tona złota!” czy jakoś tak?

– Myślisz, że ja to…

– Zdecydowanie jesteś… utalentowana. Powinnaś jednak potrenować. Yyyy… popracować nad przekazem.

– Ale ten kaktus, skąd on… – przeniosła wzrok na smoka. Zapadło milczenie. 

 

Reinmara potwornie cięły wszy, ale nie zdecydował się nawet drgnąć. 

– To ja… – wydusiła w końcu. To ja? Ta klątwa… Ja ją rzuciłam, prawda?

– Tak, Małgorzato.

– Od trzech lat jest jaszczurką, zieje ogniem i próbuje ugasić swoje pragnienie kradnąc beczki z bimbrem w całym królestwie. I… bardzo się wstydzi.

Smok ani drgnął, miało się jednak nieodparte wrażenie jakby nabrał rumieńców.

Małgorzata parsknęła. Raz, drugi i trzeci, złapała się za brzuch i wybuchła śmiechem. Śmiała się do łez, padła na ziemię i tarzała się w trawie. Rżała i zalewała się łzami, próbując je zetrzeć pokłuła się kaktusem. I roześmiała jeszcze głośniej.

Smok odwrócił głowę urażony, a Fiore starała się ogarnąć całą tę sytuację.

– A to ci dopiero przypieprzyłam! – rżała Małgorzata. Opamiętała się odrobinę i usiadła podpierając się jedną ręką. – Ja tu morza łez za tobą wylałam, usychałam z rozpaczy, a ty dupę po krzakach kryłeś? Bałeś się mnie?

– Miałem pewne powody – odrzekł smok i podrapał się nerwowo.

– Trzy lata cyganie żyjesz jako jaszczurka i wstyd ci było przyjść i zagadać?

– Muszę stanąć w jego obronie Małgorzato – wtrąciła Fiore. – Przyszedł, a ty mu jeszcze do kompletu wszy dołożyłaś.

– A niech te wszy diabły wezmą! – krzyknęła. Z obory ociągając się nieśmiało wyszły trzy małe rogate stworzenia. Fiore, Małgorzata i Reinmar wbili w nie wzrok. Najśmielszy odchrząknął i zapytał:

– Przepraszam, czy byłoby dla pana problematyczne, jeślibyśmy sobie zabrali troszkę tych wszy?

Oszołomiony smok skinął głową. Trzy stworzenia zebrały skrupulatnie wszystkie wszy i schowały do woreczka. Skwaszone zwróciły się w kierunku stodoły. Trójka odprowadzała ich wzrokiem.

Nagle Małgorzata zerwała się na równe nogi.

– Wynocha mi stąd paskudy jedne! Wiedziałam, że ktoś mi szczy do mleka! A niech was dunder świśnie!

Diabły nie czekały żeby dowiedzieć się czym jest dunder. Rzuciły się pędem do pobliskiego zagajnika aż się zakurzyło. Dało się usłyszeć za nimi tylko bliżej niezidentyfikowany świst.

Znowu zapadło milczenie.

– Małgorzato, przepraszam – rzekł cicho smok. – Za wszystko.

Wiedźma odwróciła się powoli w jego kierunku. Spojrzała mu w oczy.

Fiore poczuła, że zaczyna się robić ckliwie i że chyba nie chce być świadkiem wydarzeń, które teraz nastąpią. Korzystając z okazji zaczęła się po cichu wycofywać w stronę lasu. Gdy stała już między drzewami odwróciła się i usiadła na pieńku. Może lepiej sprawdzić, czy smokowi się udało. Przecież jej “ręka” nie jest jeszcze tak na sto procent ocalona.

 

Widziała smoka, który siedział na polanie pod drzewem jak zbity pies, który bardzo żałuje, że nasikał w kwiatki. Widziała czarodziejkę krążącą w te i wewte, gestykulującą energicznie. Co i raz spadał na nią jakiś przedmiot, raz uszami poleciała jej para. A potem wszystko się uspokoiło. Siedzieli długo naprzeciw siebie. W milczeniu. 

***

Fiore przeciągnęła się, wstała i spojrzała w górę. Na niebie zaczęły się pojawiać pierwsze gwiazdy. Uznała, że czas się zbierać. Chyba jakoś się dogadają. Może trzeba dać im czas. Stwierdziła, że chyba nigdy nie zrozumie miłości. Zawahała się zastanawiając w którą stronę powinna pójść. Nie do końca wiedziała gdzie jest, z lotu ptaka… smoka, świat wyglądał inaczej. Wyszła na dukt i szła dopóki nie trafiła na rozdroże. Napisy były zamazane, w mroku niewyraźne. – Co za zadupie – pomyślała. – Iść na oślep po nocy? Trochę bez sensu. Spać tu, trochę niebezpiecznie…  I naraz palnęła się w łeb. Miecz! Zostawiła cholerny miecz w domu wiedźmy. – Debilka, debilka! Kozia ze mnie dupa, a nie wojowniczka.

Strapiona zaczęła wracać układając sobie w głowie co im teraz powie. “Czeeeeść, to jaaa! Zapomniałam miecza, więc go sobie szybciutko wezmę i znikam. Ach, nie przejmuj się Małgorzato, nie musisz zakładać sukni. Już sobie idę”.

Gdy jednak zbliżyła się do chaty, nikogo nie było na podwórzu. Drzwi do izby były otwarte. Miecz leżał na swoim miejscu. Rozejrzała się jeszcze po okolicy. Wystraszyła jakieś stworzenia w szopie i wyszła na podwórze. Popatrzyła na niebo. Księżyc był w nowiu. Zarzuciła miecz i poszła przed siebie.

***

Obudziła się trochę skostniała od zimna i połamana od niewygodnej pozycji, w jakiej zasnęła. Wczoraj nie wędrowała długo. Wiedziała, że nie jest daleko od zamku. Smok gadał coś o dwóch godzinach piechotką. Ale nie miała chęci włóczyć się po nocy. Trudno, jak coś postanowi zakłócać jej spokój, będzie wiedziała jak szybko oduczyć go nękania młodej podróżującej damy. Spodziewała się, że w tych warunkach będzie spała czujnie, że w razie czego obudzi ją każdy szelest.

I padła jak kamień. Spała twardym, mocnym snem. Gdyby ktoś spędził tę noc z nią, mógłby nawet przysiąc, że raz czy dwa zachrapała. Zamrugała, przeciągnęła się, rozprostowała nogi i podrapała po plecach. Poprawiła spodnie, które uwierały ją w kroku. Zdjęła but, rozwiązała onuc. 

Zamyśliła się. Może lepiej było jednak zostać. Upewnić się, że sprawa jest załatwiona. Że Małgorzacie przeszedł gniew, że smok zdołał jakoś na powrót wzbudzić w niej uczucie. Chociaż, to uczucie chyba zawsze tam było. Ale teraz czuła, że powinna się jednak była upewnić, że to wiedźmowe wybaczenie rzeczywiście podziałało i smok zmienił się na powrót w młodzieńca. Że nie będzie już dysponował smoczym łbem, który komuś mogłoby przyjść do głowy odrąbać i zanieść panu ojcu. A przede wszystkim, może należało zaczekać i upewnić się, że ich zniknięcie nie wróżyło jeszcze jakiejś gorszej kabały niż mogłaby się spodziewać. 

Przyjrzała się swoim palcom u stopy. Lekki fioletowy odcień dużego paznokcia dobitnie uświadomił jej, że nie należało tak zapamiętale kopać kamieni w wąwozie. Ale blaszki wstawione przez szewca na czubkach butów od wewnątrz i tak sprawdzały się doskonale. Było znacznie lepiej niż gdy poprzednim razem się wkurzyła i dała w ten sposób upust emocjom. 

Może postanowili się przelecieć? Oczami wyobraźni zobaczyła dumną sylwetkę Małgorzaty dosiadającą jasnego, szybującego nad taflą jeziora smoka. I przypomniała sobie uczucie wiatru we włosach i drżenie serca, gdy to ona go dosiadała. Nie potrafiła sobie przypomnieć żeby kiedykolwiek przeżyła coś równie pięknego, podniecającego, trochę strasznego i nieprawdopodobnego w jednym. Jego skóra była gładka i choć gruba, zdawała się na grzbiecie dość miękka. Ściskała go mocno udami i dłońmi uczepiła się nasady skrzydeł. Przestrzeń na jeźdźca była niewielka, bo z przodu i z tyłu jeżyły się wypustki ostrego grzebienia wieńczącego linię kręgosłupa. Dawały jej poczucie bezpieczeństwa, zawsze bowiem mogła się ich uczepić, gdyby smok wykonał jakiś niebezpieczny piruet czy inny manewr do góry nogami. Tu jednak, gdzie siedziała, nie było wypustek, być może ze względu na i tak dosyć skomplikowany układ pleców i mięśni pracujących skrzydeł. Może tylko odrobinkę jego kręgosłup wrzynał jej się w… 

Czuła ruch jego ciała, posuwisty, miarowy. Jak zaczarowana obserwowała skłębione poduchy chmur, które były teraz na wyciągnięcie ręki. Dywan drzew w dole i strzeliste granie gór. Gdzieś w oddali wiła się błyszcząca wstęga rzeki, z porozrzucanymi tu i ówdzie starorzeczami. Widziała linie traktów i wozy, które z tej perspektywy wyglądały jak małe pudełeczka. 

Tak, cała ta historia, choć dała jej okazję do najedzenia się strachu do syta, warta była przeżycia choćby tylko po to by mogła poczuć jak to jest latać. Nie raz dumała nad tym obserwując szybujące wysoko ponad głową drapieżne ptaki. Przecież tam, z góry, wszystko musi wyglądać inaczej. A teraz ona była tym drapieżnym ptakiem. 

Żałowała właściwie, że to już, gdy smok zaczął zniżać lot, kołować nad lasem i lądować na łące nad jeziorem. Była tak skupiona na celu, na odczarowaniu smoka i pozbyciu się problemu, że nie pomyślała o tym, by przedłużyć trochę tę przygodę. Poprosić smoka by poleciał nisko nad taflą jeziora, albo zabrał ją nad pełne morze. Albo polawirował trochę z nią na grzbiecie w jednym z wąskich wąwozów gór Słonnych. 

 

A teraz przepadło. Taka okazja pewnie już nigdy jej się nie przytrafi. Przynajmniej taką powinna żywić nadzieję. Przynajmniej, jeśli chodzi o ten okaz smoka. Wsunęła na powrót stopę do buta i wstała. Przeciągnęła się, ziewnęła i uznała, że zbierze się stąd zanim zacznie żałować, że jednak nie przygarnęła tej cholernej jaszczurki. 

***

Do stolicy dotarła wczesnym popołudniem. Po drodze skusiła się jeszcze na kąpiel w jeziorze, chłodną i ożywczą, i zatrzymała się na śniadanie w karczmie przy trakcie do Threlkeld. Karczmarka uraczyła ją ciepłym, słonym chlebem, śmietankowym masłem i szklanicą zsiadłego mleka. Fiore pozwoliła sobie na długie i spokojne ucztowanie żeby wszystko poukładać w głowie i zastanowić się jak porozmawiać z ojcem. 

Przecież jak ma po prostu przyjść do niego i powiedzieć: “Możesz już odwołać ten głupi anons o połowie królestwa i mojej ręce dla pogromcy potwora, stary durniu. Rozprawiłam się z nim sama. Nie mam wprawdzie w kieszeni smoczego łba żeby ci poświadczyć, że prawdę mówię. I po prawdzie to obyło się bez ubijania bestii, aczkolwiek przyznać też na pewno nie mogę, że odczarowana, bom nie poczekała żeby ją w ludzkiej postaci obaczyć, ale… bądźmy dobrej myśli”. Pacnęła się otwartą dłonią w czoło.

Teraz, na spokojnie, jeszcze bardziej miała sobie za złe, że odstawiła taką fuszerkę. Mogła być raczej spokojna o to, że wszystko się udało i potwora już nikogo na szlaku nękać nie będzie ale… Skoro nie ma łba potwora i trudno się czymś konkretnym w tej sytuacji pochwalić, to jeszcze długo handlarze mogą wykorzystywać tę sytuację i wyłudzać jakieś pieniądze od króla za rzekome potwory napady. A i łachudra się jakiś wciąż może znaleźć, który znajdzie podgniłą łapę wywerny w lesie i twierdził będzie, że tyle już tylko po potworze zostało, jak się z nią słusznie rozprawił. 

 

Przeżuła kawałek chleba i zagapiła się na ciemną, pooraną powierzchnię stołu. Przełknęła. Chleb był dobry i aromatyczny. Zaczynała się czuć odrobinę lepiej.

Musi powiedzieć coś, co ojca przekona. Może zabrać ze sobą Waldemarfa? Dopłacić mu parę mieszków żeby coś jeszcze podkoloryzował. Nie, nie… Nie znosiła takich nieczystych zagrywek i ludzi kupujących sobie alternatywną prawdę za parę kun. Miała o nich bardzo złe zdanie i na pewno nie chciałaby znaleźć się w ich gronie. Wierzyła również szczerze, że kłamstwo porusza się na krótkich i koślawych nóżkach. Zdecydowanie wolała postawić na prawdę. Musiała tylko pomyśleć nad wystarczającą liczbą argumentów. A Waldemarf może i rzeczywiście by się przydał. Mógłby poświadczyć, że podjęła działanie żeby gada ująć, miała pomysł i determinację. 

No właśnie, Waldemarf… Może lepiej sprawdzić co z nim. Trzeba się też będzie rozliczyć. Wszak, mimo że spartaczył swoją część śpiewająco, to jednak stawił się, czas jej poświęcił, stanąć twarzą w twarz z zębatą łachudrą się nie bał. No i spore straty poniósł.

Zebrała kromką okruszki z talerza i wepchnęła do ust spory kawałek. Przełożyła nogi na drugą stroną ławki, na której siedziała, wstała i strzepnęła ze spodni okruszki. Dwadzieścia pięć lat, od dobrych dwudziestu dwóch uczona dobrych manier za stołem, jak posługiwać się nożem, widelcem, a nawet widelczykiem do ślimaków. Jak jeść powolutku i jak wróbelek. A dać jej chleb i zawsze na jej kolanach zbierze się tyle, że i pięć wróbli by tym wykarmiła. Zarzuciła kurtkę i miecz, zostawiła parę kun na stole i wyszła. 

***

Do miasta weszła od strony Bramy Winnej. Chciała wpaść do Waldemarfa, zobaczyć czy nie zagniewany na nią oby, może trochę przeprosić za swoje wczorajsze zachowanie. A przede wszystkim namówić go by przeszedł się z nią do króla, w razie gdyby potrzebowała jakiegoś wsparcia w wyjaśnieniu całej zawiłej historii. Jeszcze lepsza byłaby z pewnością wiedźma Małgorzata. Nawet jeśli ojciec uznałby, że to ona, a nie Fiore, wybawiła królestwo od problemu, to przecież nie odda jej połowy królestwa i ręki księżniczki. Chociaż… Może to jednak nie byłby dobry pomysł. Bo może Małgorzacie spodobałaby się wizja zarządzania połową królestwa i uznałaby, że rzeczywiście jej się należy, jak psu buda, skoro potwora odczarowała. A znając jej zdolności, królestwo rychło mogłoby znaleźć się w niezłych tarapatach. 

Wstąpiła na Targ Winny i natychmiast przypomniała sobie, że przecież dziś niedziela. Ruch był duży i trudno było kogokolwiek w tłumie wypatrzyć. Niedziela to dzień, gdy do stolicy tłumnie przybywają dobrze ubrane damy i majętni panowie, w poszukiwaniu ciekawych zakupów i rozrywki. To okazja by wśród ludzi pokazali się nie tylko bogaci mieszczanie i dworzanie, ale i właściciele ziemscy z całej okolicy bliższej i dalszej. Na ulicach pełno zdobionych piórami i drogimi kamieniami kapeluszy, wytwornie upiętych fryzur, pudrowanych twarzy, stojących, zdobnych kołnierzyków, eleganckich surdutów, długich rękawiczek z miękkiej skórki, sukien z niepowszednich materiałów, portek z guziczkami i klamerkami, oraz błyszczących butów z wysokimi, skórzanymi cholewami. Handlarze gorzałkami lubią ten dzień wyjątkowo. Trudno powiedzieć żeby i w pozostałe dni mieli narzekać, w końcu to stolica. I największy port w królestwie. W niedzielę jednak oficjalne ceny szybowały w górę i choć targować się można, a nawet jest to w dobrym tonie, to zwłaszcza rzadko bywający w mieście właściciele ziemscy, przystawali na te nader wysokie ceny chętnie. Była to wszak okazja by zaznaczyć swój status majątkowy. Kręcili się teraz tłumnie po placu, gawędzili, cmokali nad towarami, targowali się i dobijali targu. 

Fiore stawała na palcach, wyciągała szyję, wspięła się nawet na jeden z wozów by mieć lepszą perspektywę wodzenia wzrokiem po barwnym tłumie. Było to istotne zwłaszcza, gdy chciało się dostrzec postać niską i znacznie mniej rzucającą się w oczy. Wypatrzyła w końcu Mirosławfa, który właśnie zaśmiewał się rubasznie, bardzo możliwe, że usłyszawszy propozycję ceny za trunek, z którą wystąpił dostojny jegomość z fioletowym piórem przy kapeluszu, stojący przed nim. Fiore spróbowała się przebić w tamtym kierunku. Jedną ręką wyciągnęła lekko przed siebie żeby pomóc sobie torować drogę, drugą przytrzymała to, co zostało jeszcze w mieszku. Z przyzwyczajenia. Przebiła się w końcu do Topornika i skinęła na niego głową. Przeprosił na chwilę dostojnego jegomościa, który również obdarzył ją przelotnym spojrzeniem. I, prawdopodobnie przez wzgląd na jej niezbyt czyste ubranie i potargane włosy, odwrócił wzrok odrobinę zniesmaczony. 

– Szukam Waldemarfa, widziałeś go? – spróbowała przekrzyczeć tłum. 

– Mignął mi rano. Ale taki skurwiel nadąsany na mnie od dwóch dni chodzi… Za tę orzechówkę się pogniewał jak boa dąsiciel. Ale przejdzie mu jeszcze. Tylko się wydąsać musi – zaśmiał się. – Wybacz panienko słodka, ale targu tu właśnie z panem Bonifacym ubijam, więc czasu na pogaduszki nie mam. Kuzyn jego Jarosławf kręcił się tu dopiero, może on będzie wiedział. Albo Jaromirf, terminator.

Podziękowała i jęła się przebijać dalej. Wypadła akurat na stragan Waldemarfa, gdy z zaplecza wychynął Jarosławf. Rozejrzał się z gniewną miną na boki i od razu się z powrotem schował. Westchnęła więc i z całą pewnością siebie, na jaką umiała się zdobyć, dała nura pod ladą i wyrosła po drugiej stronie straganu, rzuciła szybkie skinienie oszołomionemu terminatorowi, który czuł każdą częścią swojej jaźni, że należałoby ją powstrzymać, ale jej pewność siebie zatkała mu gębę. Wpadła na Jarosławfa i udając pośpiech, by odebrać mu chęć na dopytywanie co tu robi i jak tu wlazła, zapytała o Waldemarfa.

– Ano polazł cholernik rano z jakimś młodym jegomościem. Gdzie to diabli wiedzą, a i wracać mu widać nie spieszno, mimo że tu dziś urwanie dupy jak na wojnie wertebrańskiej mamy. Ale ważny to był chyba interes, bo długo się kuzynek nie zastanawiał. A chmurny od wczoraj taki, jak port, co sztorm w niego lezie. Coś i panience się oberwało, jak tam wczoraj pod nosem gaworzył – spojrzał na nią z ukosa i skrzyżował ręce na brzuchu. Fiore zrobiło się gorąco. 

– Coś… konkretnego gadał? – zapytała niepewnie.

– Coś o cholernicy, piekielnicy i “przyjaciółka” syczał, a potem po podłodze pluł. Ale to razy parę, bo tak po prawdzie to bardziej był strapiony.

– I dawno poszedł? – dopytała.

– Dawno. Spokojniej tu jeszcze było na placu. 

– A jegomość ten, jak wyglądał?

– Włosy jasne, oczy kaprawe, wysoki raczej, chudy. Czarno odziany, trochę… na kominiarza patrzył – stwierdził sam jakby zaskoczony.

– Dobra – ucięła Fiore. – Powiedz mu, że go szukałam. I że jutro przyjdę. Mam coś dla niego. 

Uścisnęli sobie ręce i zanim Topornik zdążył coś dodać, Fiore wyszła na tyły straganu. Wgramoliła się na wóz i zeskoczyła cicho w boczną uliczkę za plecami strażników. 

Trochę się zmartwiła, ale odsunęła od siebie myśl, że ten kominiarz mógł mieć coś wspólnego z ich małą tajemnicą. Trudno. Trzeba będzie może całą sprawę trochę odroczyć. Albo z ojcem pogada dziś, a w razie gdyby jej wierzyć nie chciał, to znowu poszuka tego brodatego kurdupla. 

 

Przeszła ulicą Okólną przy murach, wdrapała się po balkonach na dach kamienicy przed Zielnym Rynkiem i kawałek drogi pokonała kocimi ścieżkami. Zeskoczyła na wóz z sianem przy Bramie Królewskiej i witając się skinieniem głowy ze strażnikami, weszła na Sztormowy Most. Jeden z dwóch, które prowadziły na skałę, na której znajdowało się zamczysko. Bardzo lubiła ten most. Był wąski, w całości kamienny, (nie licząc kilku metrów drewnianego łącznika, który podnoszono w razie niebezpieczeństwa) piął się dosyć mocno w górę na niewielkiej odległości. Wyprowadzał na ukryty za zamkowym murem dziedziniec i nie służył za oficjalne wejście. Nie zmieściłby się na nim również żaden powóz z dostawą, więc używano go rzadko, a czasem zamykano całkowicie ryglując dolną lub górną jego bramę. Bruk był na Sztormowym Moście mniej wyślizgany, a po obu stronach, z niedużych odstępach znajdowały się wyższe ścianki z płaskorzeźbami przedstawiającymi różne morskie sceny. A to statek podczas sztormu, na wielkiej fali, a to rybaka w łódce, a to foki wylegujące się na plaży, syrenkę Solvang siedzącą na skale i spoglądającą w dal. 

Fiore zatrzymała się przy niej na chwilę. Była najjaśniejszym z symboli miasta. W obrębie samych miejskich murów znajdowało się trzydzieści jej pomników. Oficjalnie najpiękniejszy na centralnym rynku miasta. Ale według niej najbardziej przejmujący był ten, który zdobił niewielki dziedziniec zamku od zachodniej strony. Syrenka patrzyła na nim tęsknie i wyciągała dłoń, jakby chciała kogoś zatrzymać. A z jej oczu ciekły łzy. Tak, ta cierpiąca Solvang zdecydowanie była najpiękniejsza. 

Zrobiła jeszcze parę kroków i przypatrzyła się płaskorzeźbie, której zwykle nie poświęcała większej uwagi. Przedstawiała rozładunek beczek w niewielkiej przystani, pewnie z solonymi rybami, ale Fiore pomyślała, że z bimbrem. A daleko w oddali, nad morskimi falami majaczyła sylwetka, którą zobaczyła po raz pierwszy. – Zawsze tu byłeś? – zdziwiła się. Była to sylwetka smoka. Zamyśliła się na chwilę i uśmiechnęła do swoich wspomnień.

A potem poszła w stronę zamku.

***

– Panienko! Najjaśniejsza Panienko! – usłyszała pukanie do drzwi swojej komnaty. Fiore zaczęła się niemrawo wiercić pod pierzyną, ziewnęła i przewróciła na drugi bok. Zamknęła oczy. Ale uporczywe jak komar w letni wieczór pukanie nie znosiło sprzeciwu. – Wejść – zachrypiała i przeciągnęła się ziewając znowu. 

Jak tylko weszła do zamku poczuła ogromne znużenie. Zawahała się jeszcze czy iść od razu do ojca, ale uznała, że nie ma na to siły. Zdecydowała, że zdrzemnie się w zaciszu swojej komnaty i rozmówi z nim później. Zapadła w ciężki sen, coś jej się nawet śniło, ale nie potrafiła sobie już niczego przypomnieć.

Pokojówka Joanna wsunęła głowę przez szparę w drzwiach i ściągnęła usta w niepewnym wyrazie twarzy. Po chwili namysłu zdecydowała się jednak wejść powoli i usiadła w nogach łóżka. 

– Niezła kabała! – zaczęła w końcu konspiracyjnie nachylając się lekko w kierunku Fiore. Ta uniosła głowę i w milczeniu popatrzyła na nią pytająco. – Król ojciec cię wzywa, Panienko. 

Fiore wyczekała chwilę, a potem zrobiła minę jakby chciała powiedzieć: “No i ?”. 

– To, co powiem jest całkiem, absolutnie i  bezwzględnie nieoficjalne – urwała. – Ojciec twój przyjął dzisiaj gości, Panienko. I… od Maryśki, która niosła wino twemu ojcu do ust zwilżenia, Jaśnie Panienko, dowiedziałam się, że mowa o smoczysku była! – dodała szybko i aż podskoczyła z podniecenia. Fiore zamarła. 

– Ale poczekaj, co z tego, w jakim sensie? Wybacz, dopiero się obudziłam i nie rozumiem dlaczego to ma być tak ekscytujące. Znowu kogoś napadł? – dopytała Fiore siadając, trąc oczy i próbując pozbierać myśli. 

– Nie! Jaśnie Panienko! Ktoś ponoć tego potwora zaciukał! I stoi tam przed twym ojcem, Panienko, sprawozdanie z tego zdając i… Pomyślałam, że to może zeźlić Jaśnie Panienkę do szpiku kości i że lepiej, zanim Jaśnie Panienka tam pójdzie, to żeby wiedziała co się tam szykuje – dodała Joanna ze zmarszczonymi brwiami, ściągniętymi ustami, tonem dającym jasno do zrozumienia, że skoro Jaśnie Panience się to nie podoba, to jej też nie.

 

Fiore struchlała. Wstrzymała oddech i poczuła tylko jak serce zaczyna jej łopotać w piersi. Gorączkowe myśli przypłynęły do głowy. Zrobiło jej się gorąco i poczuła, że zbiera się jej na mdłości. “Jak? Kto? Co za cholera?”, kołatało jej w głowie. Położyła dłoń na czole i zamrugała. Czego nie przewidziała? Czy Waldemarf miał z tym coś wspólnego? A jeśli nie on, to kto? Nie, nie… Może to fałszywy alarm? Ktoś próbuje wykorzystać sytuację. Ubić potwora nie ubił na pewno, przecież by o tym wiedziała, do cholery. Wiedziałaby? A guzik by wiedziała! Pacnęła się dłonią w czoło. Przecież nawet nie wiedziała, czy potwór został naprawdę odczarowany! Spojrzała zrozpaczona na Joannę. 

– Wzywa mnie? Teraz? – zapytała pospiesznie. 

– Tak, Jaśnie Panienko. Mogę powiedzieć, że boli cię głowa… Albo że zaniemogłaś… Albo, że cię nie widziałam. Albo… nie wiem co jeszcze – starała się być pomocna, jak tylko umiała. Uwielbiała Joannę. Nie dość, że jako jedyna pokojówka nosiła spodnie, bo uważała je za bardziej praktyczne, miała niewyparzony język i nie bała się przedstawiać swojego zdania, to jeszcze zawsze potrafiła się wczuć w położenie Fiore.

– Nie… Nie. Powiedz, że zaraz przyjdę. Powiedz, że muszę się ubrać i zaraz przyjdę – mówiła jakby była nieobecna. Joanna spojrzała na nią niepewnie i ruszyła do drzwi. Odwróciła się jeszcze na chwilę, popatrzyła na swoją panią i zniknęła. 

 

Fiore złapała się za głowę. A co jeśli zdarzyło się coś strasznego? Co jeśli smok poleciał z Małgorzatą gdzieś, gdzie zobaczył ich jakiś łachudra, co o połowie królestwa i ręce Fiore wiedział i zaszedł ich w momencie, w którym świata poza sobą nie widzieli i łatwo się dali ukatrupić? Albo, co gorsza, co, jeśli to sama Małgorzata smoka uśmierciła w odwecie za krzywdy, które jej uczynił, a teraz jeszcze jakiegoś łajzę przysłała ze smoczą głową żeby zemścić się i na Fiore, że smokowi pomagała? Przecież tak naprawdę ani trochę nie znała Małgorzaty! Albo Małgorzata ostatecznie przepędziła smoka, a ten, w rozpaczy upił się do nieprzytomności i jakiś bydlak zaszlachtował bestię we śnie? A może i sam smok popełnił samobójstwo podkładając głowę pod czyjś miecz? 

Nie mogła uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Chciała myśleć, że to zupełny przypadek, że ten, co się za pogromcę smoka podaje jest zwykłym łgarzem i żadnych dowodów przedstawić nie będzie umiał. Ale miała jednak złe przeczucie. I świadomość, że nie dopilnowała spraw do końca. Skąd w niej to rozkojarzenie? Zaklęła brzydko. Złapała się za głowę i pomyślała gorączkowo co teraz robić. 

Musi iść do króla. To pewne. Dowiedzieć się czegoś. I albo prostaka wyśmiać, albo zderzyć się z brutalną prawdą i szukać rozwiązania. Poczuła się w szachu. Westchnęła. Wstała i podeszła do szafy. Wyciągnęła czarną bluzkę z łódeczkowym dekoltem i długimi rękawami, z miękkiego, nie krępującego ruchów materiału. Czarne spodnie i czarne kozaki. Chciała wyglądać mrocznie. A jednocześnie nie eksponować swoich kształtów, żeby ten co umyślił sobie zostać jej mężem, nie miał okazji do ponapawania się jej widokiem. Jeśli będzie mroczna to może się zniechęci. Może. 

Podeszła do lustra, pochyliła się do niego bliżej i otworzyła pudełko z czarną maścią, pociągęła nią dookoła oczu, jej twarz nabrała lekko upiornego wyglądu. Uśmiechnęła się zadowolona z efektu. Zarzuciła na siebie koszulę, wbiła się w spodnie i naciągnęła buty z wysokimi cholewami. Odeszła od lustra, przyjrzała się sobie krytycznie. Upięła włosy w nieładzie. Niech mu się nie śni śliczna, grzeczna księżniczka, łachudrze. Tak, wyglądała dobrze. Odwróciła się na pięcie i, zanim ruszyła w kierunku drzwi, zajrzała jeszcze pod łóżko, znalazła szary but i sięgnęła do niego po sztylet. Z dużym zaskoczeniem stwierdziła, że nie ma go w środku, a ona nawet tego nie poczuła. Znowu zaklęła brzydko. Zamyśliła się nad swoim roztargnieniem i poczuła bezsilna. Gdzie ona go zostawiła. Przecież sam nie wypadł. Trudno, poradzi sobie inaczej. Zmrużyła złowieszczo oczy.

***

Ciąg dalszy nastąpi.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *