Mam tak samo jak Ty – o książce, która wyszła z szuflady

Dawno dawno temu… Chciałam napisać książkę. No, a kto nie chce. Wielu ludzi ma to w planach i odkąd niektórzy z nich odważyli się to zrobić samemu, bez pomocy wydawnictwa, coraz więcej osób decyduje się zrealizować to marzenie.

Dla mnie napisanie i samodzielne wydanie książki było wielowymiarowe. Bo poza samą kwestią stworzenia tekstu musiałam w sobie przełamać całą masę przekonań, które wiązały się z podstawianiem sobie samej nogi.

Choć to nie była pierwsza książka, którą napisałam, wydanie jej było całkowicie inną przygodą. “Szczęśliwi biegają ULTRA” było bardziej odpowiedzią na pustkę, która ziała w polskim rynku książek o ultramaratonach. O, nie żebyśmy byli z moim byłym mężem takimi przedsiębiorczymi szczwanymi liskami! O to ten, kto nas naprawdę zna nigdy by nas raczej nie posądził.

Marzyliśmy o napisaniu książki, fantazjowaliśmy o tym snując opowieści co byśmy w niej napisali, gdybyśmy się kiedyś za to zabrali. I gdy Wydawnictwo Galaktyka zapytało nas czy byśmy nie chcieli tej luki w rynku wypełnić, zapaliliśmy się do tego pomysłu niczym sucha jak pieprz letnia trawa. Popędziliśmy na koniec świata do Boulder w Kolorado, żeby porozmawiać z ikonami światowego ultra i po cichu liczyliśmy, że może książka zwróci nam ten wydatek. 

Spotkania redakcyjne w lesie przy kawie

Napisanie tamtej książki było wspaniałą przygodą samą w sobie. Mieszkaliśmy w tamtym czasie w drewnianym domu Steve’a, naszego gospodarza, z którym snuliśmy szalenie ciekawe dyskusje wieczorami i który był naprawdę nieźle zorientowany w sytuacji Polski. Codziennie rano wychodziliśmy w puchowych kurtkach na taras z widokiem na Boulder i pijąc kawę robiliśmy sobie mały briefing.

Rozmawialiśmy o tym, co napisaliśmy, o tym, co dopiero planowaliśmy napisać. Z głowami pełnymi przemyśleń siadaliśmy do komputerów zanurzając się w miękkie kanapy przy kominku. Czasem za oknem pojawiały się skubiące trawę łanie, raz spotkaliśmy na naszym tarasiku lisa.

Po 13 zwykle już nasze mózgi wołały o przerwę i szliśmy na spacer, rąbaliśmy drewno albo wskakiwaliśmy na rowery i jechaliśmy 15 kilometrów w dół by uzupełnić zapasy i potem mozolnie piąć się z nimi w górę robiąc przy tym całkiem solidny trening. Piękny to był czas, a książka, która po ponad pół roku przyjechała do nas z drukarni była jego znakomitym zwieńczeniem. 

Nie miałam wątpliwości, że będzie dobra ani czy w ogóle jest sens ją wydawać. Czy ktoś to będzie chciał czytać. Te wszystkie rozterki rozwiewało wydawnictwo, które stało za nami murem. Byli ludzie, którzy czekali na tę książkę i po prostu o tym wiedziałam. Ważne było tylko to by sprostać ich oczekiwaniom. Nie zawieść. Ale Marek Janiak i Andrzej Niewiarowski z Galaktyki, niezastąpiona pani Bogna, redaktorka naszej książki, a także wszystkie dobre dusze, które przeczytały “Szczęśliwych…” jeszcze przed wydaniem nie pozostawiali wątpliwości, że to wszystko ma sens. 

Teraz było całkiem inaczej. 

Podstawianie sobie nogi

Pierwsze słowa z myślą o tej książce przelałam na papier ponad 2,5 roku temu. Po rozstaniu z K. Choć był to raczej wpis do szuflady o tym dlaczego nie będzie “Szczęśliwi biegają ULTRA II”. Potem gryzło mnie poczucie, że choć bardzo chciałabym pisać, to nie jestem w stanie. Chciałabym napisać książkę, ale nie wiem o czym. W tamtym moim odczuciu nie byłam już “bohaterką” żadnych przygód. Kto by chciał czytać o człowieku siedzącym na kanapie i użalającym się nad sobą? Przez długi czas nie pisałam więc nic.

Przez moją głowę przetaczały się sztormy myśli. Ale jedne fale przemyśleń zalewały drugie i nie wychodziło z tego nic konstruktywnego. Wiele rzeczy, które się wyłaniały było sprzecznych z tym, co miałam w głowie chwilę wcześniej. Jedyne, co wiedziałam to to, że będzie to książka psychologiczna. Rozmowy o stosunkach międzyludzkich to niezaprzeczalnie mój konik. Tak jak i nieustające rozmyślania dlaczego ludzie są tacy, jacy są i robią to, co robią.

Po tym jak przestałam biegać i startować w zawodach zaczęłam pochłaniać książki psychologiczne i fascynowało mnie o jak wielu motywach można się dowiedzieć, jak wiele rzeczy zostało już wytłumaczonych. W jak piękną układankę ludzkie życie może się układać. Jak bardzo z A może wynikać B (choć czasem wynika Ą). 

I ten entuzjazm pchnął mnie do tego bym zaczęła pisać. Choć znowu – to tylko część prawdy. Równie silnym motorem napędowym był wyjazd nad morze. Może to euforia wynikająca z tego, że dawno nie wyjeżdżałam, może zawodzenie mew, może wyobrażenie, że mogłabym tu mieszkać (to było w lipcu ubiegłego roku, a pod koniec września byłam tu już na stałe). Wyciągnęłam komputer i po prostu zaczęłam pisać. O osobowości, temperamencie, samoocenie. Skoro w “Szczęśliwych…” wątki osobiste mogły się przeplatać z solidną wiedzą na temat biegania, to dlaczego by nie spróbować opowiedzieć tak o różnych wątkach ze świata psychologii?

Kolejne zasieki

Potem mój entuzjazm wobec spójnych i “okrąglutkich” teorii znacznie osłabł i patrzę dziś na nie znacznie bardziej krytycznie. Myślę, że dziś mogę nawet być odbierana jako czepialski skwaszeniec, który szuka dziury w całym. Ten sceptycyzm zaczął mnie oddalać od napisania tej książki. I to wielokrotnie, nawet na etapie, gdy była już zaawansowana. Wciąż dowiadywałam się nowych rzeczy i czułam, że z tą wiedzą nie mogę już po prostu napisać tego, co chciałam. Bo to nie byłoby prawdziwe.

Badania, na osnowie których stworzono teorię, a których nie udało się zreplikować. Inne teorie, które podchodzą do tych samych wątków w odmienny sposób. A do tego wszystkiego – swoje własne doświadczenia. Wewnętrzne przemiany i przemyślenia na temat samej siebie, zrozumienie, które przynosiło całkiem inne spojrzenie na niektóre sprawy. To było paraliżujące. Przemyślenia, zapisane kartki i wątki wpadały więc do szuflady. I całkiem możliwe, że by w niej zostały, gdyby nie Joanny.

Motywacyjne kopniaki i wsparcie

Jedna Joanna, która przechodziła wówczas przez swoje piekło, inspirowała mnie do wielu przemyśleń. Większość z nich nie znalazła się w tej książce. Może znajdą się w następnej, jeśli uda mi się ją napisać. Przeszła przez drogę bardzo podobną do mojej, stała się moim siostrzanym odbiciem. Uświadamiała mi, że trzeba mówić o autoagresji, o tym, z czym się wewnętrznie mierzymy, żeby inne osoby, które mają tak samo jak my wiedziały, że nie są w tym same. 

Druga Joanna po prostu bardzo na tę książkę czekała. W dodatku jest bardzo młoda i mimo wielu przeciwności losu, przez które przeszła kipi entuzjazmem co do swojej przyszłości i ma mnóstwo wiary w siebie. W kontraście do niej patrzyłam jak wyglądają moje działania. Właściwie w kontraście do nich obu. Bo obie mają ogromny pęd do życia i dzielenia się ze światem swoimi przemyśleniami.

Bardzo klarownie widziałam jak sama się sabotuję. Pisałam, a potem myślałam, że to przecież nic odkrywczego, nic wielce ciekawego, a w dodatku nie mam pewności, że to co napisałam to prawda. No albo “że nie jest tak do końca”. Tylko – czy w ogóle z czymkolwiek w psychologii jest “tak do końca”?

Autorzy bestsellerów też popełniają błędy

Sięgnęłam na powrót po kilka książek, które zrobiły na mnie duże wrażenie. I zobaczyłam, że autorzy poza tym, że piszą w nich mądre rzeczy, to czasem zdarzają im się głupotki ale napisane bardzo radykalnie, z dużą pewnością siebie. No i skoro panie i panowie naukowcy puszczają w świat teorię, która potem okaże się nieprawdą, to ja mam się wstydzić za to, że ją opisałam, czy oni, wychodzący z pozycji autorytetu w tej dziedzinie?

Przekonanie samej siebie, że mogę napisać coś, co potem zostanie obalone, albo odkrycie się ze swoim przemyśleniem, które kiedyś zastąpi całkiem inne – było chyba najtrudniejszą częścią pisania tej książki. Już teraz, gdy ona jest na moim biurku w całkowicie materialnej postaci, na niektóre rzeczy patrzę inaczej. I cieszę się, że je napisałam. Że opowiedziałam o tym jak patrzyłam na nie wtedy, w trakcie zmian.  

Gdy pisałam tę książkę nie stało za mną wydawnictwo. Nie wiedziałam ani czy kogokolwiek ona zainteresuje, ani czy temat i dobór treści jest dobry. Nie konsultowałam pomysłów na to, co napiszę. Była przy mnie Asia, która zajęła się profesjonalną redakcją tekstu, bo jest bardzo dobrym fachowcem, a jednocześnie jednym z najbardziej trafionych odbiorców tej książki. Ale jest również moją przyjaciółką, więc trudno powiedzieć, by była do końca obiektywna.

Samotna droga

Próbowałam najpierw podjąć współpracę z profesjonalną firmą, która zajmuje się wsparciem w self-publishingu, ale okazało się to być wtopą. Firma okazała się być profesjonalna głównie jeśli chodzi o marketing i kwoty na fakturach. Szczęśliwie udało nam się rozejść w pokoju. Pożarło to jednak sporo moich nerwów. Asię Skutkiewicz mogę za to polecić gorąco i z największą pewnością. Miała dużo mądrych uwag i pomysłów, a do tego znakomicie wczuła się w mój styl i nie tylko nie próbowała go kastrować, lecz także umiała mi podsunąć gry słowne, które znakomicie się w niego wpasowały.

Z layoutem też nie poszło bardzo gładko. Pierwszy strzał również był niedogadany. I pod pewnymi względami dziś myślę, że dobrze się stało. Gdybyśmy się dogadały miałabym wrażenie, że zerżnęłam po Okuniewskiej. Książka w takim kształcie, w jakim została wydana jest wynikiem mojego poczucia estetyki i mądrych uwag Doroty Piskor (której zawdzięczam również ostateczny tytuł książki), a także wielu konsultacji z moimi gangsterkami – Grażyną, Ewą, Agatą i Werką.

Ukończyłam w międzyczasie kurs grafiki, dzięki czemu layout, grafikę na okładkę i skład zrobiłam sama. Na finalnym etapie profesjonalną pomocą wsparł mnie Rafał Leśniak (lesniakrafal.com), który przygotował książkę do druku. I całe szczęście, że to ode mnie przejął, bo nie wiem ile jeszcze czasu bym układała i cyzelowała szczegóły, gdyby pozostała w moich rękach do końca. 

Ostatnie poważne schody

Milion dokładek stresu zjadłam jeszcze próbując ogarnąć kwestie sprzedaży, praw i obowiązków, sposobów rozliczania, regulaminów, RODO i wielu innych spraw formalnych. Mnóstwo rzeczy zrobiłam przy tej książce sama, aż po zamknięcie jej w kopercie i zaniesienie do paczkomatu, na pocztę lub do punktu pickup dla kuriera. I bardzo dużo mnie jeszcze czeka. Ale po tych wszystkich momentach zwątpienia, zamykania jej w szufladzie i braku wiary, ona naprawdę już jest. W całkowicie namacalnej formie. Nieidealna ale najprawdziwsza i wypracowana “tymi rękami”. I cała ta droga sprawiła, że naprawdę jestem już innym człowiekiem, jakkolwiek śmiesznie by to nie brzmiało. 

Człowiekiem, który się nie schował pod łóżkiem, który przestał się wstydzić, który zaryzykował, odsłonił swoje miękkie części w treści tej książki, choć bardzo się bał. I który przeprowadził ten projekt od początku do samego końca, nie mając pojęcia w co się pakuje, wielokrotnie nie mając przekonania, że to się naprawdę uda. 

Ale udało się.

Napisałam ją i wydałam w Sopocie, nad polskim morzem, w akompaniamencie śpiewu mew. Chodząc dla przewietrzenia głowy na spacery z psami na plażę, przynosząc do domu kilogramy piasku. Z głową pełną wątpliwości. Rozmawiając nie z ikonami ultra, ale ze “zwykłymi” ludźmi z problemami podobnymi do moich, z którymi łączy mnie tak wiele spraw. Zbliżając się z wieloma osobami na całkiem nowy sposób, nawet jeśli daleko nam do siebie geograficznie. Mam nadzieję, że Wam się spodoba i że do mnie napiszecie po jej przeczytaniu z paroma słowami jakie przemyślenia Wam przyniosła. 

Podoba Ci się tu? Zostańmy w kontakcie!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *