Dlaczego trudno lubić siebie?

“Naucz się kochać siebie”, “bądź swoim najlepszym przyjacielem”, “miłość własna”. Części z Was pewnie flaki się przewracają do góry nogami od czytania takich wyświechtanych sloganów, banałów, które w sumie nie wiadomo co znaczą. O co chodzi z tą miłością własną i dlaczego tak trudno nam lubić siebie?

 

Żeby rozwikłać tę zagadkę najpierw trzeba sobie bardzo uczciwie odpowiedzieć na pytanie – jak byś zareagował, gdybyś poznał Siebie pewnego dnia. Siebie – tę osobę, którą jesteś, widzianą z zewnątrz. Czy Ty sam uznałbyś tego Siebie za osobę godną uwagi, potencjalnego kumpla, przyjaciela, kochanka, materiał na żonę czy męża. To cholernie trudne pytanie. Z jednej strony jesteśmy bardzo krytyczni wobec siebie, z drugiej, zwyczajnie brakuje nam dystansu. Wobec innych możemy mieć też sporo taryfy ulgowej, której skąpimy sobie. No i sprawy nie ułatwia, że jest nas co najmniej dwoje! Ja-Wewnętrzne i Ja-Zewnętrzne.

Ten lepszy Ja

Oj, Ty już wiesz, który to jest. To ten, w którego skafander się ubierasz codziennie po przebudzeniu. On prowadzi zdrowy tryb życia, wie czym różnią się muffinki bezglutenowe od bezlaktozowych, potępia wycinkę puszczy, kocha zwierzęta, jest zawsze spokojny i racjonalny, nie podnosi głosu, nie ocenia ludzi krytycznie. Uważa, że wszyscy ludzie są równi i każdemu należy się szacunek. Nigdy nie zdradziłby żony, jest uczciwy, słucha jazzu.

Z drugiej strony, irytują go zatwardziali mięsożercy, ekologiczni ignoranci, nienawidzi ludzi, którzy są nietolerancyjni. Uważa za słabych wszystkich tych, którzy mają nadwagę, myśli o nich z pogardą. Kocha zwierzęta, ale bóg mu świadkiem, że jak pies sąsiada nie przestanie drzeć japy przez cały dzień, to zastrzeli sierściucha. Wkurza go, że Józek zostawił żonę dla tej młodej panienki. A jeszcze bardziej go wkurza, że wyglądają na takich szczęśliwych. A jego własna żona prycha na niego jak wściekła kotka od momentu, gdy tylko przestąpi próg domu i on nie wie dlaczego. To nieracjonalne. Przecież są dobrym małżeństwem.

Nie jest dumny z tego, że wcisnął ostatnio łapówkę gliniarzowi. Ale zabraliby mu już prawo jazdy za punkty… No i jego serduszko jednak bije troszkę mocniej, gdy usłyszy znajomą melodię disco polo.

Dysonans

Kryjemy w sobie wiele rzeczy, z których nie jesteśmy dumni. A najbardziej w innych wkurzają nas albo te cechy, które tak bardzo w sobie próbujemy ukryć, albo te, których im zazdrościmy, bo zawsze wydawało nam się, że to niewłaściwe.

Nie chcemy być dwulicowi, nie chcemy być zawistni, złośliwi, porywczy, nazbyt emocjonalni, roztrzepani, oceniający, nie chcemy okazywać poczucia wyższości, lęku, nie chcemy mieć w sobie pogardy, obojętności, lenistwa, nie chcemy marudzić, być uznani za malkontenta, niezdolnego do miłości, słabeusza, mazgaja, tego, który się nad sobą lituje, mięczaka, buraka, wieśniaka, głupka.

Czujemy mocno, że te cechy, uczucia, zachowania, są złe i nie zostaną społecznie zaakceptowane. Spychamy je więc do cienia. Ląduje tam też cała masa rzeczy pozytywnych, ale na różnych etapach naszego rozwoju, nauczyliśmy się, że za te rzeczy też nie zostaniemy zaakceptowani. Np. jeśli mieliśmy surowych rodziców, którzy chcieli nas wychować na grzeczną dziewczynkę albo twardego chłopca.

Grzeczna dziewczynka nauczyła się, że nie może podnieść głosu, nie może być asertywna, nie może zawalczyć o swoje, wyrazić swojego zdania, nie zgodzić się z rozmówcą i obstawać przy swoim. Bo wtedy nie będzie grzeczną dziewczynką. Nie może być szalona i spontaniczna, pewna siebie i sięgająca po co zechce, bo to jej nie przystoi. Taka dziewczynka będzie tłumiła gniew, wszystkie negatywne emocje, będzie się zgadzała na rzeczy, których nie chce, będzie opanowana, spokojna, wzorowa. Nie sięgnie po awans. Krytycznie będzie patrzeć na roztrzepane, zwariowane, wybuchające emocjami koleżanki. A jeśli jej mężczyzna odejdzie do takiej właśnie kobiety, poczuje się skrzywdzona i bardzo oszukana.

Twardy chłopiec też musi sprostać oczekiwaniom rodziców. Grać w piłkę, choć wolałby rysować albo tańczyć. Dobrze się uczyć żeby potem iść na prawo, medycynę, jakiś kierunek ekonomiczny albo na programistę. Na coś, gdzie będzie mógł robić karierę i zgarniać dużo hajsu. Może mieć swoją firmę, musi odnieść w niej sukces. Zawsze mierzyć wyżej, nie spoczywać na laurach. Pracować, pracować, pracować. Poświęcać się robieniu kariery. Musi wiedzieć czego chce. Nie rozczulać się nad sobą. W ogóle nie dopuszczać za bardzo emocji, nie zastanawiać się czy jest szczęśliwy, czy robi to, co chce, co go spełnia. Ma być racjonalny i trzeźwo myślący. A jeśli już pozwoli sobie na jakieś emocje, to na złość. Żadnego płaczu, bezsilności, litości.

Brak akceptacji

Bardzo pilnie staramy się odgrywać swoje role. Kreujemy to swoje Ja-Zewnętrzne z ogromnym trudem, tym większym, im bardziej ono nie przystaje do tego wewnętrznego. Wstydzimy się tego, co ukrywamy. Jesteśmy na siebie źli za to, że nie jesteśmy tacy, jacy próbujemy się pokazywać na zewnątrz. Jeśli pokazujesz jaką potężną masz siłę woli, ale strasznie dużo Cię to kosztuje, to surowo się besztasz za każdą oznakę słabości. Złościmy się na tych, z którymi pozostajemy w długoletnim związku. Bo oni świetnie widzą nasze niedoskonałości. Zdrapują farbę z naszego posągu, odkrywając z czego naprawdę jest zrobiony. Wyciągają to, co tak bardzo chcemy schować. Czasem jeszcze boleśniej robią to rodzicom dzieci w okresie buntu. Złościmy się na nich wszystkich, kłócimy się, bronimy zaciekle swojego ego. Swoich masek. Tej cienkiej warstewki złota, którą próbujemy pokryć swoje oblicze. A tak naprawdę złościmy się na siebie. Bo odkrywamy, że cały ten nasz trud idzie na marne. Że wciąż trafiamy na siebie i swoje niedoskonałości. Albo że nie pozwalamy sobie być naprawdę sobą, wypłynąć tym pozytywnym rzeczom, które w nas są, ale wierzymy, że nie zostaną zaakceptowane społecznie.

No to dlaczego trudno lubić siebie?

Ano dlatego, że trzeba się zaakceptować z całym tym kompletem. Z tym, że są w nas różne emocje, również te złe. Że czasami zazdrościmy. Albo życzymy komuś źle, bo nas wkurza. Że nie mamy supersilnej woli i muffinki lubimy najbardziej ze zwykłym cukrem, glutenem i laktozą. Że wywodzimy się z rodziny miśków, a nie tasiemców. Że to my sami nie pozwalamy sobie rozwinąć skrzydeł, że wchodzimy do szufladek, bo wydaje nam się, że tak trzeba. Że nie nadajemy się na lekarza, ani prawnika, bo w duszy gra muzyka, a palce rwą się do malowania. Że w dupie mamy Ferrari i mieszkanie w centrum Warszawy. Bo wolelibyśmy jechać do Norwegii i robić szczepionki rybom. I że to my sami sobie nie pozwalamy żeby żyć jak chcemy. Do tego żeby polubić siebie trzeba umieć zaakceptować to, że nie jest się człowiekiem poważnym, że może nie rozwiązałoby się superzajebiście testu na inteligencję. Wybaczyć sobie, że mimo że się ma dwójkę dzieci i dobrego męża, to ma się ochotę na seks z kolegą z biurka naprzeciwko. I spojrzeć na siebie jak na człowieka. Który nie jest master jedi we wszystkim. Czasem jest krętaczem, cwaniaczkiem, czasem pierdołą, czasem mazgajem i czasem ciamajdą. I to jest ok. Bo każdy może czasem być. A skoro każdy to Ty też. I jak sobie na to pozwolisz, to wtedy będziesz mógł polubić siebie. Czasem sobie współczuć, czasem być z siebie dumnym, czasem się z siebie szczerze pośmiać, czasem pomyśleć, no kurde blaszka, kawał ze mnie cholery.

Patrząc z tej perspektywy – byłbyś w stanie się z sobą kumplować?

Jeśli nie, to dlaczego? Czy dlatego, że masz w sobie te słabe czy mroczne strony, czy dlatego, że tak bardzo próbujesz być kimś innym niż jesteś? I że wiedząc o tym co na zewnątrz i co wewnątrz, uważasz się za hipokrytę?

Tak, jesteś trochę hipokrytą. Ale wciąż możesz być dla siebie dobry. I nie mówię, żeby nie dążyć do rozwoju, zmian i stawania się lepszym człowiekiem. Bo warto do tego dążyć. Ale niekoniecznie będąc swoim najsroższym sędzią i zawstydzonym i zażenowanym wewnętrznym rodzicem. Warto znaleźć w sobie współczucie względem samego siebie i polubić się mimo mroków. Bo od tej najbliższej relacji – Ciebie z Tobą – wszystko się zaczyna.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *