Dlaczego nie piję dużo wody i jak uwolniłam się od obsesji jedzenia

O tym jak wyzwoliłam się od pełnych dramatów diet, obsesji na punkcie wagi, jak źle się czułam jedząc “zdrowo” i pijąc dużo wody, jak dawałam się robić dietetycznym mądrościom i dlaczego czasem zalewa mnie krew.

Gadałyśmy sobie z przyjaciółką o naszych przeprawach z dietami, kagańcach, porażkach, dawnej wymarzonej wadze i obsesjach na jej punkcie oraz kontrolowaniu tego, co jemy. Zawsze, gdy przypominam sobie jak strasznie się katowałam, jak wisiałam nad kiblem z palcami w gardle albo biegałam po dwadzieścia czy trzydzieści kilometrów w pokucie za to, że jadłam, wzbiera we mnie ogromna fala litości do tamtej mnie. I do każdej z nas, dziewczyny, która tego wciąż doświadcza.

Jeśli chcesz mieć lepsze tło to tego tekstu, przeczytaj mój dawny wpis: Cześć, Bulimio – moja historia zaburzeń odżywiania.

VTVC5623

2,5 roku wolności

Od 2,5 roku nie stałam na wadze. Od 2,5 roku nie katuję się dietami i nie zużywam swoich zapasów siły woli żeby nie jeść. Jem za to słodycze, piję mało wody, wcinam białe buły i drożdżówki. Pokazałam fucka obsesjom dietetycznym. Ważę zapewne więcej niż wtedy, ale nie mam do siebie o to żalu. Wyglądam bardzo dobrze. Od dawna się nie przejadam, a nawet gdy czuję, że zjadłam za dużo, nie dopierdalam sobie za to zalewami wyrzutów sumienia. Czuję po prostu, że zrobiłam coś, czego nie chcę już sobie robić. I to jest przepiękne uczucie wolności.

To nie stało się z dnia na dzień i nie było po prostu aktem jednorazowego przypływu oświecenia. Nie było żadnej gołębicy nad moją głową i trąb anielskich. To była żmudna praca na psychoterapii, gdzie uczyłam się nadawania sobie wartości, bycia wobec siebie dobrą, rozprawiania się z traumami i poczuciem, że muszę mieć kontrolę i być idealna. A w dodatku kurewsko silna, bo jak nie, to będę nic nie warta. 

Choć po prawdzie – pewien motyw oświeceniowy też się w tym wszystkim zdarzył. Przeczytasz o nim w tekście: O niejawnej wiedzy emocjonalnej i przepustce na wolność.

Ale chciałam Wam opowiedzieć o kilku rzeczach, które czuwały nad tym żebym brodziła w tej mojej obsesji jak w grząskim bagnie, zapadając się coraz głębiej. A były to popularne porady dietetyczne i mądralińskości dietetycznych kołczów i dietetycznych bojowniczek o kilogramy, które zmieniły dietę na monoporową, kaszowo-jaglanową czy sokową i schudły w ciągu trzech miesięcy i postanowiły założyć profil na Fb żeby dzielić się swoim doświadczeniem. Czyli tych dziewczyn, które tak jak my, cierpią za zaburzenia żywienia, ale mocniej zaciągają kaganiec i chwilowo są w fazie euforii, że są w związku z tym paniami świata.

Niebezpieczna wiedza

Podobnie jak w książce “Factfulness” Roslingów, w której Hans Rosling pokazywał jak wybiórcza wiedza może zniekształcać nasz obraz postrzegania świata, w codziennym życiu jesteśmy otoczeni popularną i nieprawdziwą albo niepełną wiedzą na temat diety. To bardzo gorący temat, gdziekolwiek się pojawi. I każdy czuje się trochę ekspertem. Każdy słyszał, że trzeba pić dużo wody, że najlepiej jeść pięć posiłków dziennie, pięć porcji warzyw, nie pić mleka, bo dorosły człowiek nie umie go trawić. Czy żeby nie łączyć węglowodanów z tłuszczami, jeść ciemne pieczywo, a nie białe i tak dalej.

Polecam Wam w tym temacie uroczy odcinek vloga Agnieszki Niedziałek, w którym opowiada ona jak te wszystkie rzeczy sprawiały, że tyła. Właściwie to głównie ten odcinek zmobilizował mnie do napisania tych słów. Bo z wieloma tymi rzeczami zgadzam się w stu procentach i jak gadam z kimś dzisiaj o diecie, to mówię o podobnych swoich refleksjach, choć są one sprzeczne z moją wiedzą nabytą.

#jatezniepijewody

Nie cierpię “pić dużo wody”! Zwłaszcza mineralki z plastykowych butelek. To znaczy – czasem lubię napić się trochę kranówki z cytryną. Albo zamiast herbaty robię sobie napar z cytryną i goździkami. To shape of my heart. Ale zimna, czysta woda, wywołuje u mnie odruch wymiotny. Jak kiedyś sobie postanowiłam, że będę piła te nieszczęsne zalecane dwa litry dziennie, to poustawiałam na blacie w kuchni szklanki na cały dzień, żeby mnie to mobilizowało. I żebym miała kontrolę nad tym ile piję.

O matkobosko!

Co to była za męczarnia. Płacz i zgrzytanie zębów. Czułam jakby żaby lęgły mi się w żołądku. Dodawałam z czasem troszkę cytryny, bo już zbliżenie się do blatu ze szklankami powodowało, że żołądek podskakiwał i robił salto. W dodatku byłam okropnie nieszczęśliwa. To zmuszanie się do picia wody sprawiało, że w ciągu dnia wiele razy fundowałam sobie złe emocje i uczucie pogwałcenia mojego przełyku, który bronił się swoimi odpowiednikami rąk i nóg. I ani trochę nie pomagało mi to w życiu ani w zachowaniu zdrowia. Smutny człowiek chętniej sięga po jedzenie żeby się rozweselić

I rozumiem, że picie wody ma duży sens i jest to poparte badaniami naukowymi. Że w ogromnej mierze składamy się z wody i potrzebujemy jej żeby “naoliwiać” mechanizm naszego ciała. Że serce i mięśnie wolą pracować, gdy wszystko gładko ślizga się po wodzie, a nie skleja, jak makaron na sitku. Rozumiem to wszystko i trafia do mnie ta wiedza. Ale jeśli moje ciało tak bardzo się przeciwko temu buntuje i wierzga rozpaczliwie, to picie czyściochy i to w takiej ilości zwyczajnie nie może mi służyć

Neverending story w pięciu aktach

Pięć posiłków dziennie! Słuchajcie, ja nawet stworzyłam sobie własne uzasadnienie tej teorii, żeby było mi to łatwiej przełknąć. Mówiłam sobie, że to podobnie jak z kominkiem – jak dorzucasz drewna kilka razy dziennie to się ładnie pali i masz ciepło w domciu przez cały czas. A jak raz a porządnie to nagrzejesz i szybko się spali i nie będzie ciepło. No więc te pięć posiłków to było drewno do ogrzania domu mojego ciała. I to powodowało, że popadłam w totalną obsesję. No bo to kurde jedzenie pięć razy dziennie! I gdy jedzenie jest Twoim nałogiem, to możesz to sobie porównać do tego jakbyś będąc alkoholikiem pięć razy wypijał po pół kielonka wódy. Jedzenie jest najokrutniejszym z nałogów, bo z wódy czy gier komputerowych możesz zrezygnować, a z odżywiania nie.

Jedząc pięć razy dziennie ciągle albo myślisz o tym co będziesz jeść, albo przygotowujesz jedzenie, albo jesz. No i jeszcze stresujesz się trochę tym, że jak będziesz poza domem, to co? I nosisz wszędzie pieprzone plastyki z jedzeniem, w których to jedzenie się paćka i babra i wygląda jak jesień średniowiecza. To frustrowało mnie tak samo jak picie wody. Bo jeszcze w te przerwy między posiłkami lejesz w siebie te szklanki! Dwa cholerne litry to 8 x 250 ml! A przecież nie należy pić ze 20-30 minut przed i po jedzeniu żeby soków żołądkowych nie rozrzedzać!

Koszmar.

Non stop coś przelatuje przez Twoje gardło. Nie jesteś już w stanie myśleć o czymkolwiek innym. I wciąż masz pełen żołądek. Już samo to powodowało, że czułam się gruba, choć nie byłam.

Fasola sucks

Podobnie – koszmarnie czułam się po ciemnym pieczywie i posiłku składającym się głównie z warzyw. Mam w dodatku jakąś alergię na strączki. Robiłam sobie oczywiście pyszne amciu z tych warzyw, ale mimo że było bogate w nasionka, kaszę jaglaną, kolorowe, zdrowe i ładnie wyglądało, to mój brzuch był wywalony jak balonik, a jelita obolałe. I to nawet nie były gazy, bo nic nie przynosiło ulgi. Żyłam z tym bólem mając poczucie, że zdrowotnie coś jest ze mną poważnie nie tak. Przecież tak prawidłowo się żywiłam.

Tymczasem, gdy w totalnej rozpaczy, po przytyciu na tych “zdrowych dietach” siedmiu kilogramów pierdolnęłam tym wszystkim i zaczęłam jeść zwykłe bułki, ser i znowu lać krowie albo kozie mleko do kawy, poczułam się o niebo lepiej. Nie mówię, że to superdieta Ostrowskiej i że Ty też ją powinnaś stosować, bo ja Ci mówię, że jest dobra, amen!

Nic z tych rzeczy.

Po prostu mówię Ci jak mój organizm na to reagował. On woli jeść znacznie mniej, chce jeść drożdżówki, pić zwykle mleko i woli kanapkę z serkiem albo łososiem niż leczo, które zaczynam podejrzewać o bycie wynalazkiem samego Belzebuba. Najgorzej, że to zdrowe jedzenie mnie nie syciło, więc chodziłam z poczuciem, że w brzuchu pełno, a mózg jest głodny.

2016-12-14 06.30.46

Smutne jelita

Dziś nie mogę powiedzieć żebym jadła szczególnie zdrowo, choć nie jem również szczególnie niezdrowo. Na pewno jem mniej, unikam tego, co mnie nie syci. Gdy zjem kanapkę czy dwie, to przez wiele godzin nie myślę o jedzeniu. A potem robię sobie naleśniki albo jajecznicę i jestem spełniona.

Piję kawę i napary. Czasem zjem orzeszki, czasami galaretki w czekoladzie. Jedzenie nie dominuje mojego życia. Jak sobie przypomnę tamten obsesyjny czas, włosy stają mi dęba i myślę jaka byłam wtedy nieszczęśliwa. I nie chodzi nawet o stawanie przed lustrem, łapanie się za boczki, ale o ten dyskomfort w brzuchu, jelitach. Ból i opuchliznę. I smutek, że już tak do końca życia będę się musiała kontrolować.

Byłam smutną, znerwicowaną osobą, udającą, że wszystko jest OK. No bo jak miało być nie ok, skoro niby wszystko robiłam dobrze? Byłam nawet pewnego razu u ponoć bardzo dobrej dietetyczki klinicznej w Radomiu. Pochwaliła moją dietę, gdy pokazałam jej swój dzienniczek żywieniowy. Zmarszczyła też czoło, gdy oglądała moje wyniki badań krwi i stwierdziła, że przy “takich” parametrach wątroby nie powinnam jeść nasionek. Ale nie miała szczególnie dużo do przyczepienia się.

Odeszłam z kwitkiem.

Jedyne, co sugerowała mi zmienić to niejedzenie mięsa. “Sama mam za sobą lata wegetarianizmu i wyciągam mnóstwo osób z jego skutków” – powiedziała na odchodne. Tego akurat nie byłam w stanie zaakceptować i zmienić.  

Zamach na portfele

Gdy widzę cały ten przemysł i wszystkie usługi, które wyrosły wokół jedzenia żeby nam prać mózgi i napełniać czyjeś kieszenie monetami, to oczy mi się zwężają, a pięść lekko zaciska. Albo robię się smutna, gdy patrzę na pełne nadziei kobiety, które wydają swoje ciężko zarobione pieniądze na mrzonki. Na diety pudełkowe, na jogurty zero pełne jakiegoś gówna do słodzenia, które tylko oszukuje mózg, jedzące “suszoną” żurawinę zamiast cukierków, choć w jej składzie jest głównie cukier i olej.

Te kobiety, które mają tak, jak ja miałam jeszcze niedawno. Kupują książki, batony jakiejś pani z nazwiskiem. Mówią, że muszą się za siebie “wreszcie wziąć”. Że potrzebują pomocy, dlatego płacą różnym paniom, mającym dobry PR, za układanie dla nich diet, które na przykład mają (o zgrozo!) wyprowadzić je z bulimii. True story! Krew mnie zalewa. To jest produkcja bullshitu.

Jakieś diety sokowe i inne wymysły, detoksy, obozy detoksowe. Monodiety i blogi z poradami typu jedz pięć posiłków dziennie i pij dużo wody. Płatne pomiary na wagach, które pokazują Ci ile masz tłuszczu, mięśni, a ile kości. I wykreowane wizerunki superlasek, którym się udało. Które mają siłę woli, dbają o siebie i pokażą Ci jak i Ty możesz osiągnąć to szczęście. O których kulisach życiowych nie masz pojęcia, widzisz tylko fasadę. A, no i jeszcze jeżeli Tobie się nie udaje, mimo tych wszystkich prób i “złotych porad” osiągnąć takich efektów, to znaczy, że jesteś SŁABA. Za mało się starasz. I znowu pod samiuśki korek zalewają Cię wyrzuty sumienia.

Dlaczego diety nie działają?

Nie osiągniesz szczęścia zaciąganiem kagańca. Żadną wymyślną dietą. Żadnym nadmiernym odmawianiem sobie. Bo to w ogóle nie o to chodzi. Chyba, że masz jakąś poważną chorobę i dieta jest dla Ciebie warunkiem koniecznym. Albo jeśli żywisz się totalnie do kitu – parówkami, keczupem i kajzerką albo sześcioma schabowymi na obiad – wówczas też potrzebujesz pomocy kogoś, kto zna się na diecie. Ale idź do osoby, która zaleci Ci przed wdrożeniem diety konkretne badania i mądrze się na ich temat wypowie, a nie pani z Fejsbuka, która świeci kaloryferem.

Jeśli jednak jesz sensownie, a tyjesz albo masz obsesję na punkcie diety, to najprawdopodobniej chodzi o Twoje emocje, nadmierną potrzebę kontroli, porównywanie się do nierealistycznych ideałów, poczucie, że jesteś niewystarczająca, słaba. Prawdopodobnie marzysz o zbyt niskiej wadze dla siebie, której Twoje ciało wcale nie chce trzymać i się buntuje, walczy z Tobą. Bo wydaje Ci się, że wtedy będziesz superlaską. Że w ogóle musisz jakoś wyglądać, mieć kaloryfer jak pani z gazety.

Ale wiesz co?

Pytałaś swojego faceta czy on by chciał żebyś miała kaloryfer? Wielu mężczyzn mówi, że oni uwielbiają miękkość kobiecego ciała. Kobiecy brzuch jest i ma być miękki. I to właśnie takie kobiece podbrzusze doświadcza orgazmów, a zaciśnięty, wiecznie wciągnięty kamienny brzuch rzadziej sobie na nie pozwala, o ile w ogóle. 

20161210_134749.jpg

Pogoń za ideałem z gazety czy Instagrama opłacamy zwalczaniem siebie i beznadziejnym samopoczuciem. W dodatku zasoby silnej woli są wyczerpywalne, jeśli zużywasz je na trzymanie takiej głupoty jak diety, nie masz jej na inne rzeczy. Każda drobna porażka w tym, w co wkładasz tak dużo energii, w tej wadze wyliczonej co do stu gramów, jest dla Ciebie ciosem. I nie masz prawa czuć się przez to dobrze. Jak waga leci w dół – pewnie, przychodzi euforia, ale rzadko jest tak żeby tylko leciała w dół (a jeśli tak jest to masz jeszcze poważniejszy problem) albo bez wyrzeczeń w tym dole siedziała. A nierzadko jest tak, że znowu leci w górę. Przeżywasz ten dramat, odmawiasz sobie, pilnujesz się, jesteś zła, zestresowana i jest Ci tylko gorzej. 

Luzowanie to nie loserstwo

Dlatego jeśli coś mogę Wam poradzić, to nie trzymanie się żadnej superdiety Ostrowskiej, czy innej pani, tylko pieniądze, które wydajecie na te niedziałające diety i frustracje, zanieście terapeucie. Pogadajcie z nim o poczuciu własnej wartości, o nienawiści do swojego ciała albo przekonaniu, że musicie być doskonałe. O wysokich wymaganiach, poczuciu winy i wstydzie, o tym ile wzięłyście na swoje barki, o zaciskaniu szczęki. O nieszczęśliwych relacjach, w których tkwicie. O tym, że macie problem ze stawianiem granic, że straciłyście poczucie sensu. Że zajadacie stres i nie wiecie już czy tak naprawdę jesteście głodne, czy to ze zdenerwowania boli Was brzuch. Albo powiedzcie – nie mam pojęcia co się dzieje, ale wciąż myślę o jedzeniu i nie chcę tak żyć. 

Oczywiście kompletnie nie musicie mnie słuchać. Nie zamierzam być kolejną Panią z Fejsbuka. Jeśli zupełnie tak nie macie, to cieszę się, że to co napisałam jest Wam obce. A jeśli macie wrażenie, że napisałam o tym, co czujecie, to pozwólcie, że Was wirtualnie przytulę i powiem, że naprawdę można się od tego uwolnić, ale zupełnie nie poprzez talerz i zaciąganie pasa, ale właśnie przez uwolnienie się od tego kagańca.

Polecam Wam również serdecznie moją książkę “Mam tak samo jak Ty”, w której opowiadam między innymi o drodze, którą przeszłam żeby wyswobodzić się z tej obsesji.

Trzymam za Was kciuki!

P.S. Jeśli chcecie z kimś pogadać, opowiedzieć z czym walczycie, zrzucić to z siebie – możecie do mnie śmiało napisać mailowo czy zagadać do mnie przez messenger na profilu Mojekoniki.pl – pogaduchy psychologiczne. Wiem przez co przechodzicie. Jak bardzo to jest trudne i jak czujecie się z tym samotnie. Byłam tam.

5 komentarzy to “Dlaczego nie piję dużo wody i jak uwolniłam się od obsesji jedzenia

  • Ale fajny wpis! Jak lubię takie rzeczy poczytać zamiast opisy katowania się:)

  • Dobrze napisane! Sam sporo biegam i wiem, że zbyt duża masa ciała przeszkadza. Jednak przede wszystkim trzeba słuchać swojego ciała, bo to co jednemu odpowiada innemu już wcale nie musi. Mój organizm bardzo lubi tłuszcz i fajnie go też spala, więc nie mam z nim problemu. Przy kilkudziesięciokilometrowych wybieganiach sprawdza się idealnie, szczególnie zimą. Warzywa też toleruję idealnie a obecnie nasiona i orzechy (ale nie wszystkie). Za to białka średnio (więc mięsa ograniczam) oraz węglowodany zupełnie źle. Wodę lubię, ale gazowaną i wysoko-sodową (taką słoną) i mam gdzieś że “trąbią” że tylko niegazowaną trzeba pić i nisko-sodową. Piję jaką lubię i jaka mi odpowiada. Trzeba słuchać siebie i obserwować a nie implementować czasem tylko modnych teorii, diet i dawać się wkręcać w cały ten przemysł dieto-fito-bzika. SUPER artykuł, no i blog tak w ogóle. Tak 3maj!

    • Dziękuję Ci ślicznie za miłe słowa. Ja też widzę, że bardzo różne rzeczy nam służą i mając świadomość ile jest sprzecznych ze sobą teorii, denerwuję się, gdy słyszę rozmowy dietetyczne osób, które są przekonane, że one WIEDZĄ. To jest taki temat, w którym każdy coś wie. A uczciwie byłoby powiedzieć, że nikt nie wie jak jest naprawdę. I tych “naprawd” jest po prostu wiele.

  • Święte słowa!!!! O ile nie jesteśmy chorzy (a zwykle nie jesteśmy) to nasz organizm dobrze wie co ma jeść 😉
    Na szczęście jesteśmy wszystkożerni. Ja nie jestem w stanie np. nie jeść mięsa, bo zaczyna mi energii brakować. A jeśli chodzi o wodę, to najlepsza jest gazowana Muszynianka!!! :)) (nie sponsoruje mnie).

Trackbacks & Pings

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *