Cześć, Bulimio – moja historia zaburzeń odżywiania

Pamiętam odkrycie, że z szarlotką to jest ok. Bo w obie strony „smakuje” dobrze.

 

To się zdarzyło po raz pierwszy na urodzinach czy imieninach mojej siostry. Po raz pierwszy wyrzuty sumienia z powodu przejedzenia przygniotły mnie tak, że nie umiałam ich znieść. Zmusiłam się żeby sałatka wróciła. Nie było łatwo, ale i tak łatwiej niż sądziłam. A potem wróciłam za stół.

Były i kolejne razy.

Ludzie przejadają się na święta, urodziny, imieniny, na weselach, stypach, chrzcinach. I nie widzą w tym nic dziwnego. Ot, przecież każdy tak robi. Robiłam i ja. A na deser (po zbyt wielu kawałkach ciasta) dostawałam wyrzuty sumienia. Solidną, ciężką porcję, z polewą z nienawiści wobec siebie. Że znowu to zrobiłam. Znowu byłam słaba. Meduza. „Znowu się nażarłaś, świnio”. Teraz, jak to piszę, chce mi się płakać. Bo w życiu bym tak nie powiedziała do kogoś innego. Dla siebie nie miałam taryfy ulgowej.

„Bulimia charakteryzuje się napadami niepohamowanego apetytu oraz brakiem kontroli nad ilością spożywanego jedzenia. Ataki kończą się najczęściej w toalecie, gdzie chory usiłuje pozbyć się nadmiernej ilości pokarmu, prowokując wymioty lub zażywając środki przeczyszczające. (…)”

Elżbieta Lange w “Gdybym tylko schudła”

“Wszystko pod kontrolą”

Wymiotowałam z przejedzenia i poczucia winy ledwie paręnaście razy w życiu. I mówiłam sobie, że to nic złego. Nie jestem przecież bulimiczką, bo one robią to stale. A ja tylko kilkanaście razy w ciągu wielu lat posunęłam się do takiego czynu. Więc może po prostu mam bulimiczne zapędy, ale przecież wszystko jest pod kontrolą.

W większości jednak stosowałam inny mechanizm, którego z bulimią nie kojarzyłam. Przez wiele lat biegałam, trenowałam do rajdów.

„Żeby nie przytyć trzeba coś z tym zrobić. (…) Wymiotowanie, środki przeczyszczające, moczopędne, bardzo intensywne, nadużywające ciało ćwiczenia fizyczne, pomiędzy napadami głodówki. Czasami wszystko na raz”

Elżbieta Lange w: “Gdybym tylko schudła”

Oczywiście poza trzymaniem się w formie i udowadniania sobie, że jestem twardsza niż kiedyś przypuszczałam, miałam z biegania dużo radości. Za największymi przygodami, jak i wieloma fantastycznymi treningami w górach nie stało poczucie, że muszę spalić kalorie. Dzięki bieganiu mogłam uciekać od problemu. Skupić się na czymś innym, władować w to energię. Odciągnąć głowę od problemów. A szczupłość utrzymywała się po części sama. Tylko “po części” bo i tak się tym dręczyłam i prawie nigdy nie byłam z siebie zadowolona. Oczywiście – dopóki mogłam trenować.

Jeden z tych nielicznych momentów, gdy ważyłam tuż poniżej 50 kg. I uważałam, że wyglądam ok. Byłam w świetnej biegowej formie. Ale byłam też przekonana, że najlepiej gdyby było gdybym jednak jeszcze schudła.

Zmiękczanie wyrzutów sumienia

Trening pomagał mi trzymać się w ryzach, albo być sposobem na złagodzenie wyrzutów sumienia, połączonych nierozerwalnie z jedzeniem. Jak wiedziałam, że jedziemy na urodziny siostry albo na święta, za stół, musiałam rano zrobić 20-25 km, żeby sobie na to ucztowanie zasłużyć. Wtedy nawet jak się przejadałam, miałam odrobinę spokojniejsze sumienie. Przecież zapracowałam.

Mogę.

Pamiętam jak wróciliśmy z K. Z wigilii w naszej ówczesnej pracy. Dużo jedzenia, wino. Wyrzuty sumienia. Godzina 22. Po pijaku założyłam buty i z przepełnionym jeszcze brzuchem poleciałam na pętlę po dzielni. Niecałe 2 kilometry. Zrobiłam ją 10 razy.

To nie było to „dobre” bieganie, dające radość, o którym przeczytacie w sąsiedztwie słowa„endorfiny” czy „zdrowie”. Biegałam żeby nie wymiotować. A jak nie mogłam wybiegać, to wymiotowałam. Albo dławiłam się nienawiścią wobec samej siebie mówiąc sobie: „Żarłaś to cierp”. Te słowa nie pojawiały się szczególnie świadomie. Wypływały gdzieś w głowie, jakby nie moje.

Kaganiec

Dopiero jak musiałam przestać biegać (z powodu kontuzji kolana, które wymagało operacji) zaczęłam zauważać problem. A ten przybrał nową formę. Zapanowałam nad atakami obżarstwa, może dlatego, że nie miałam już ucieczki w bieganie. A przecież wymioty oznaczałyby, że jestem bulimiczką! A, ja, z moją “mocną psychą” nie mogłam pozwolić sobie przecież na “taką słabość”. Przecież umiałam już to kontrolować.

Nie jadłam już więc jak „normalny człowiek”. Jadłam mniej, bardzo się pilnowałam. Miałam fioła na punkcie zdrowej diety. Przerodziło się to w obsesję. Ale bardzo długo nie nazywałam jej po imieniu. Bardzo łatwo wierzyć, że to po prostu wysoka świadomość i połechtać ego, że jest się takim dzielnym i mądrym. Zwłaszcza, że moja świadomość była rzeczywiście wysoka i pewnie wszystko byłoby ok, gdyby moje podejście do diety nie było tak rygorystyczne i powiązane z przymusem kontroli.

Ale wyrzuty sumienia nie zniknęły.

Nowe kagańce

Gryzły mnie, gdy zjadłam za dużo suszonych owoców. Albo po prostu za dużo w moim, a nie ogólnym standardzie. Jedzenie stało się moją wielką pasją i pułapką. Stale o nim myślałam. Jedno zaburzenie przerodziło się w drugie. Zaczęłam się objadać kompulsywnie.

Elżbieta Lange pisze:

„W kompulsywnym jedzeniu chodzi o wewnętrzny przymus jedzenia, niekoniecznie olbrzymich porcji. Zaburzenie nie musi nawet przybierać formy nagłych ataków obżarstwa, raczej to nieustanna potrzeba jedzenia. Ma charakter ciągły (…). Osoby jedzące kompulsywnie przywiązują wagę do smaku, fantazjują na temat potraw”.

Tak, ciągle czułam, że muszę coś zjeść. Ciągle kupowałam coś nowego, ciekawego. Dużo eksperymentowałam. Odrzucałam kolejne składniki ze swojej diety, czując, że mi nie służą, ale myślałam o jedzeniu więcej niż kiedykolwiek. Z niedźwiedzią przysługą przyszło mi jedzenie 5 razy dziennie. Bo 3 godziny między posiłkami da się wytrzymać, nie? Ale w codziennym funkcjonowaniu, planowanie czynności tak, żeby móc coś zjeść co 3 godziny, wspiera obsesyjne myślenie o jedzeniu.

”Bulimia często staje się sposobem na odreagowanie uczuć. Pozbywam się tego, czego nie mogę wyrazić. (…) To jest ogromne nadużycie siebie, własnego ciała, własnej psychiki, wręcz odebranie sobie godności. (…) Towarzyszy im ogromne poczucie winy i wstydu.”

Elżbieta Lange w: “Gdybym tylko schudła”

Problem dużej wagi

W książce ”Mit Urody” Naomi Wolf powołuje się na liczne badania podając zatrważające liczby. Książka jest z lat 80. Co się zmieniło od tamtej pory? Wiele, niestety trudno powiedzieć, że na dobre. Podaje np. za doktorem Murkovskym ze szpitala Gracie Square w Nowym Jorku, specjalistą zaburzeń odżywiania, że 20% amerykańskich studentek (w tamtym czasie) regularnie objadało się i przeczyszczało. Kim Chernin w książce „The Hungry Self” z kolei sugeruje, że przynajmniej połowa kobiet na kampusach akademickich w USA cierpi w którymś momencie na bulimię lub anoreksję.

W 1983 w czasopiśmie „Ms.” pojawił się z kolei artykuł, w którym powoływano się na badania przeprowadzone na Uniwersytecie Kalifornijskim w San Francisco, gdzie stwierdzono, że “wszystkie osiemnastolatki przyznały, że kontrolują swoją wagę poprzez wymiotowanie, środki przeczyszczające, głodówki, diety”.

Zatrważające wyniki badań pochodzą jednak nie tylko z USA. W latach 80. W UK było trzy i pół miliona anorektyczek lub bulimiczek (choć te choroby występują również u mężczyzn, aż 90-95 chorych to kobiety). Mroczne dane dotyczą wszystkich krajów Zachodu. Jedno z badań nad zaburzeniami odżywiania, z 1985 roku, pokazało, że 90% respondentek sądzi, że waży za dużo. I takie postrzeganie siebie zaczyna się już we wczesnym liceum. Dziś – jeszcze wcześniej. Poczucie, że są „za grube” mają nawet dziewczyny z niedowagą.

Dlaczego ja, dlaczego my?

Skąd się biorą te zaburzenia? Przyczyny są skomplikowane. Zawsze jednak stoi za tym brak poczucia własnej wartości. Wrażenie, że nie jest się wystarczająco dobrym. Wystarczająco chudym, wystarczająco zmotywowanym. Elżbieta Lange przytacza taki schemat rozumowania:

„Myślimy – mam być idealna, mieć superfigurę, bo wtedy może inni mnie zaakceptują i ja sama siebie też. Ciągle włącza nam się wewnętrzna krytyka. To niesamowite, że dla innych potrafimy być wspaniałe. Dzieciom, partnerom, przyjaciołom, znajomym staramy się dać to, czego same nie dostałyśmy, a od siebie tylko wymagamy, a czasem jesteśmy nawet okrutne. Stajemy się tym ‘niedobrym rodzicem’ – krytykującym ojcem, nieobecną mamą i traktujemy siebie dokładnie tak, jak ktoś nas kiedyś potraktował”.

# Mała Mi musi jeść

Wiele kobiet z zaburzeniami odżywiania ma smutne, traumatyczne wspomnienia z dzieciństwa, w których ktoś je zmuszał do jedzenia (pamiętają jak wciskają w siebie jedzenie przez zaciśnięte gardło). Nie nauczyły się więc jak rozpoznać kiedy są syte (w dodatku te trudne emocje kojarzą im się z jedzeniem).

# Duża Mi musi być na diecie

Do tego warto dołożyć to, że wciąż słyszymy, że dieta to rzecz kobieca. Już małe dziewczynki słyszą i widza, że mamy, siostry, kuzynki się odchudzają. Wszędzie wokół siebie widzimy uśmiechające się z reklam, z filmów, „kościeje”. Wizerunek superszczupłej kobiety jest wszechobecny. Niezdrowo chude ciała pokazywane są jako piękne.

# Brzuszek to słabość

Dla żeńskiej części społeczeństwa deser jest „grzechem”, chwilą „rozpusty”. Kupujemy kremy o zapachu czekolady i creme brulee, bo normalna czekolada i normalny creme brulee są zakazane. Czujemy, że cały świat, społeczeństwo, oczekuje od nas chudości, która jest oznaką samodyscypliny. Tylko wtedy możemy być silne. Grać pewne siebie, potężne kobiety. Bo jak to tak – silna, pewna siebie, twarda kobieta z brzuszkiem? Ha, jej „słabość” widać jak na dłoni. Zgrywa twardą, a w tajemnicy objada się kremówkami.

# Popatrz na teściową…

Wielu z nas mówiono w czasach nastu lat, że nieistotne co zrobimy, i tak będziemy grube, bo mama była pulchna, babcia i prababcia też. Odbierano nam więc sprawczość, powtarzano, że nie mamy nad sobą kontroli. Że to i tak nas dopadnie. Więc bardzo chciałyśmy udowodnić sobie i innym, że tak być nie musi. Popadałyśmy w wir katowania się fizycznie i dietami. Byleby mieć poczucie, że to my o tym zadecydujemy (A niestety często stosowanie diet przyczynia się do problemami z odżywianiem i błędne koło z efektem jojo. I w końcu dziewczyna, która walczyła latami o zgubienie 5-7 kg nagle przybiera na wadze 20-30 kg, o czym można poczytać w “Gdybym tylko schudła”).

# Twoja wina, twoja wina, twoja bardzo wielka…

W kontraście do tego, dziś w mediach wciąż czytamy (wiele reklam się na tym opiera), że jeśli nie jesteś superszczupła albo masz zmarszczki to sama jesteś sobie winna, nie postarałaś się, byłaś słaba. Bo się za dużo śmiałaś, dziwiłaś, wystawiałaś twarz do słońca. Bo zjadłaś lody. A przecież musisz tylko chcieć. I jeśli masz boczki – to znaczy, że zabrakło ci siły woli. Ale jak do tego przyłożyć boczki u dziewczyny, która regularnie biega po 60-70 km w tygodniu, dawno temu odstawiła słodycze i ściśle kontroluje swoją dietę?

Sama się przekonałam, że moje ciało jest tak skonstruowane, że mogę mieć już bardzo szczupłe nogi, prawie nie mieć piersi, kaloryfer od pępka w górę i cholerne boczki i tłuszcz na brzuchu. Że czasami jednak (nie, nie będę zwalać na geny) wiele czynników działa na naszą niekorzyść. Np. hormony, problemy z jelitami, stres, czy chociażby to, że mamy kiepski skład flory bakteryjnej w jelitach, bo mama urodziła nas przez cesarkę i nie miała pokarmu. I mimo drakońskich diet i usilnych starań nasze ciała i tak znajdują sposób by ten tłuszcz jednak sobie zmagazynować albo nam ten brzuch wybrzuszyć.

# Patrz przez szybkę, nie dotykaj

A to tego dołóżcie sobie jeszcze jedno – perwersyjnie pyszne, pięknie wyglądające, i tak silnie uzależniające jedzenie na wyciągnięcie ręki. Nie trzeba się natrudzić żeby je zdobyć. Jest tanie i pięknie wygląda. Jego reklamy otaczają nas tak samo jak wizerunki tych wszystkich pięknych, szczupłych, nierealnych kobiet. Widzicie w tym sens? Czy to jest spójne? Ani trochę!

Znalazłam piękny cytat w „Micie Urody”:

„Utrzymywać się w stanie głodu w sytuacji dostępności jedzenia, co czynią kobiety Zachodu, to podporządkować się życiu nienaturalnemu do tego stopnia, że dotąd żaden inny gatunek na to nie wpadł. To dziwniejsze niż kanibalizm”.

Choć społecznie czujemy, że musimy być chude i wiecznie na diecie, kuszenie jedzeniem czujemy na każdym kroku. Bo przemysł spożywczy walczy o swoje.

Przez wiele miesięcy chodziłam z K. do knajpy o znaczącej nazwie „Ciachomania”. On kupował dwa wielkie ciacha, a ja siedziałam przy gorzkiej herbacie. Czujecie to? Można mieć bardzo silną wolę, można się głodzić, można mówić sobie – to nic, to tylko ciastko, nie potrzebuję go. Ale pokłady silnej woli są ograniczone. Jeśli za bardzo katujesz się dietą, trzymasz żelazną dyscyplinę w sporcie, trudno ci potem wykorzystać tę silną wolę do czegokolwiek innego. Zresztą – jeśli zawsze musisz tylko najadać się widokiem ciastka to też strasznie smutne. To jak celibat.

***

Zaburzenia odżywiania niosą ze sobą wiele bardzo przykrych konsekwencji. Często jeszcze bardziej pogarsza się nasza opinia o nas samych, zaczynamy unikać spotkań towarzyskich, bo będzie jedzenie, a my już nie mamy siły odmawiać. Po prostu nie chcemy go widzieć. Konsekwencji jest znacznie więcej. Przewlekły stres, rozwalanie gospodarki hormonalnej, problemy z jelitami, depresja, autoagresja. Pojawiają się też problemy z seksualnością. Jak twierdzi Mette Bergstrom w (Sweet and Sour, Guardian 3 października 1989):

“Przyjemność w seksie jest rzadkością u bulimiczek ze względu na silną nienawiść do swojego ciała”.

Nie jestem w stanie wypisać tu i zacytować wszystkiego, co bym chciała. Zainteresowanym tematem bardzo gorąco polecam obie książki: „Gdybym tylko schudła” i „Mit urody”. Są kopalnią wiedzy, a jednocześnie mocno otwierają czytelniczce oczy. Mnie pomogły.

Jeśli chcecie poznać więcej z mojej osobistej historii walki z wewnętrznym krytykiem i o tym jak uwolniłam się z tej obsesji, polecam Wam również gorąco moją książkę “Mam tak samo jak Ty”.

Dieta, program w tle

Wiecie co przeraziło mnie najbardziej, co było największym kubłem zimnej wody i motorem do zmian postrzegania?

W 1984 roku Wayne i Susan Wooley z University of Cincinatti College of Medicine przeprowadzili badanie na 33 000 kobiet. Według nich 75% kobiet między 18. a 35. rokiem życia uważa, że są za grube, mimo że jedynie 20% z nich ma nadwagę z medycznego punktu widzenia (u mężczyzn jest podobnie). I, co najbardziej mnie zdruzgotało, respondentki jako swój najbardziej pożądany w życiu cel wybrały zrzucenie 5-7 kilogramów, a nie sukces w życiu zawodowym czy osobistym.

Pomyślałam o sobie. Co ja wybrałabym w takiej ankiecie. Co wybrałyby moje koleżanki? Pewnie coś innego niż te 5-7 kilogramów. Ale… czy nie żyjemy na co dzień tak, jakby właśnie taka była odpowiedź? Czy dieta, wieczne pilnowanie się, szczupła sylwetka, nie rzucają cienia na wszystkim co robimy? To ciągłe pilnowanie diety jest jak program wiecznie działający w tle i zżerający naszą baterię. Jeśli wolę zostać w domu niż iść do przyjaciół – co wybieram? Jeśli obsesyjnie myślę o jedzeniu – czy mogę skupić się tak naprawdę na wartościowych rzeczach w moim życiu? Na rozwijaniu się?

***

Nie mogę powiedzieć, że jestem już całkiem wolna. To pewnie jak z niepijącym alkoholikiem, który i tak zawsze pozostanie alkoholikiem. Ale bardzo dużo zrozumiałam i nie odnoszę się już do siebie z nienawiścią, tylko współczuciem. To bardzo piękne, bo zaczynam się czuć sama ze sobą jak z przyjaciółką, a nie wrogiem. Jest mnie teraz o 5-7 kg więcej niż jak biegałam, wiecznie się pilnując z wagą, albo jak głodziłam się po operacji kolana. Trudno zaakceptować więcej brzucha, więcej tyłka, więcej ud. Więcej wszystkiego. Że to wszystko się trzęsie i nie myśleć, że to paskudne.

A życie toczy się dalej

Pożegnałam się z dietą, choć moje “dodatkowe” kilogramy pochodzą jeszcze z czasu, gdy mocno kontrolowałam to, co jem. Rozwaliłam sobie układ hormonalny. Zatrzymał mi się okres i wskoczyło 5 kg. I wtedy coś we mnie pękło. Zaczęłam na powrót jeść gluten, mleko, słodycze. I nagle poczułam, że jak zjem drożdżówkę, to nie muszę myśleć cały czas o jedzeniu. Że coś się we mnie nasyca. I że jedząc słodycze i kanapki z białej bułki, masła i sera – wcale nie tyję już bardziej. Ok, wiem, że to może być pułapka. Że efekt jojo, że niezdrowo, itd. Ale jak wskoczyło te 5-7 kg to pierwszy raz w życiu postanowiłam się z tym pogodzić. Nie było żadnej kontry, żadnego zakładania sobie „kagańca”, umartwiania się. Nowej ścisłej diety.

OK, ważę 57 kg i życie toczy się dalej.

Ważę 57 kilogramów. Mam boczki, brzuch, trzęsący się tyłek i masywne uda. A życie toczy się dalej.

Przeczytaj również: Dlaczego nie piję wody i pokazuję faka dietom.

Zaliczyłam kompensację – po długim czasie niejedzenia pszenicy i produktów mlecznych – zaczęłam jeść tylko takie rzeczy. I też się z tym pogodziłam na jakiś czas. Stwierdziłam, że moje ciało samo się upomni o zdrowe rzeczy, że teraz posłucham tego, co ono chce. Po kilku miesiącach pszeniczno-mlecznej diety znowu jem sałatki, ale już nie dlatego, że muszę, bo to zdrowe, tylko dlatego, że chcę.

I nadal jem drożdżówki, ciasto, czekoladę. Białe bułki. Po prostu pozwalam sobie na wszystko poza mięsem. Bez tego “kagańca” uczę się co to umiar. I jakoś dużo mi lepiej ze sobą samą.

Od czasu do czasu mam atak smutku, żalu, współczucia. Ale to też jest OK. Uczę się patrzeć na to moje nowe ciało z ciekawością i zainteresowaniem. Zauważać, że ono – właśnie takie 57-kilogramowe, jest bardzo sprawne. I że znowu mam biust. I że w sumie te kilogramy nie mają wielkiego znaczenia, bo kobiety w moim otoczeniu, które mają w sobie najwięcej seksapilu wcale nie są tymi najchudszymi.

***

P.S. To nie potrzeba ekshibicjonizmu pchnęła mnie bym napisała ten tekst. Ani wołanie by ktoś zauważył. Szeroko otwarte oczy na mój problem pozwoliły mi dostrzec jak wiele kobiet wokół mnie boryka się z tym samym. Wystarczyło, że trochę się otworzyłam, a rozerwał się worek wyznań. Nie miałam pojęcia, że jest nas tak wiele. Piękne, urocze, mądre, inteligentne, tkwiące w tym samym poczuciu bycia niewystarczającą. Wiecznie porównujące się i wyciągające wnioski na swoją niekorzyść. Każdej z nich mogłabym godzinami mówić jak jest wspaniała, po całości.

Ale każda z nas, dziewczyny, musi to zrobić dla siebie.

Stać się tą swoją najbliższą, najukochańszą, wspierającą przyjaciółką, z której pomocą można rozwinąć skrzydła.

Trzymam za Was kciuki!

P.S. 2 Ja mam to już dziś za sobą. Od 4 lat jestem od tego wolna, choć kiedyś nie uwierzyłabym, że to się stanie. To naprawdę jest możliwe. Polecam Wam gorąco moją książkę, a jeśli chcecie z kimś pogadać, opowiedzieć z czym walczycie, zrzucić to z siebie – możecie do mnie śmiało napisać, zagadać do mnie przez messenger na profilu Mojekoniki.pl – pogaduchy psychologiczne. Wiem przez co przechodzicie. Jak bardzo to jest trudne i jak czujecie się z tym samotnie. Byłam tam.

13 komentarzy to “Cześć, Bulimio – moja historia zaburzeń odżywiania

  • Bycie szczerym /szczerą ze sobą wymaga dojrzałości i odwagi. Początkowo może boleć i przerażać, ale daje poczucie wolności, siłę i w końcu zmianę na lepsze. Wiem to z doświadczenia. Mój demon siedzi od 15 lat w klatce. Wyje, potrząsa nią i chce się wydostać. Śmieję mu się w pysk, żyję tu i teraz i tylko ja mam klucz do klatki. To taki klucz, którego nie da się wyrzucić. Ta świadomość początkowo może boleć i przerażać. So fucking what? Wszystko co wartościowe wymaga wysiłku. A nagroda… Nagroda smakuje wybornie. I nie tuczy ; )

    • Dzięki 🙂 To ważne co napisałeś. O tym kluczu, którego nie da się wyrzucić. Taka świadomość, zdanie sobie sprawy z tego, że ten problem nigdy do końca nie zniknie, rzeczywiście na początku podcina skrzydła. Masz wrażenie, że zawsze będziesz wadliwym egzemplarzem, więc po co to w ogóle ciągnąć. Akceptacja, o której tyle słyszymy to łatwe do wypowiedzenia słowo, ale trudno zrozumieć co naprawdę oznacza. I że nie jest jakimś superlekarstwem, po którym cały koszmar zniknie. Dzięki, raz jeszcze.

  • Magda, jadę jutro na wakacje, muszę się pakować … i nie mogę się oderwać od Twojego bloga!!!! Jest genialny, wspaniały i jedyny!!!! Piszesz o tylu tematach, które dotyczą tak wielu z nas. I piszesz w prosty, ujmujący sposób. Ależ ty masz talent dziewczyno 🙂 coś wspaniałego 🙂

    Aj a Cię poznałam jak wracałaś właśnie z tej Ciachomanii i już miałaś te dodatkowe 5-7 kilo i moje pierwsze wrażenie było: Jesteś pełna kobiecości i wdzięku:). i te włosy !!! obcięłabym i zrobiła dla siebie perukę 🙂 piękne.

    Uwierz w siebie 🙂 jesteś wspaniała 🙂 I pewnie masz jeszcze wiele innych talentów, których jeszcze nie miałam okazji poznać.

    P.S. Ja też swego czasu słyszałam, że do biegania muszę schudnąć. I robić kaloryfer…. Teraz raczej słyszę, że mam więcej jeść … Błędne koło….
    Także dziękuję za uporządkowanie priorytetów 🙂

  • Jakbym o sobie czytała. Z jednym wyjątkiem – bulimię zamienilam na anoreksję. Biegalam jak szalona, czasem płacząc, ale musiałam aby spalić te kalorie, które nie daj boże gdzies zjadłam. Dwa lata temu po wielu próbach urodzilam bliźniaczki. Niby wrocilam do normalności, ale fakt ze za cholerę nie moge schudnąć 6 kg mnie dobija. I wracaja myśli… a moze znowu nie jeść 😑

    • 🙁 🙁 Bardzo, bardzo współczuję. Anoreksja to koszmar. I w dodatku zbiera ogromne żniwo wśród tych, którzy weszli na tę drogę. Wiesz, wiele bulimiczek chciałoby być anorektyczkami, ale nie potrafią sobie tak odmówić jedzenia. I za to również się nienawidzą. Wiele z nich oddałoby swoje zdrowie, mogłoby żyć z perspektywą, że krótko, ale przynajmniej pobyć trochę chudymi. Tylko to totalnie bezsensowne postrzeganie, bo przecież anorektyczka wcale nie uważa, że jest chuda. Wcale nie jest z siebie zadowolona. Wiem jak trudno zaakceptować swoje ciało w wersji +6 kg. Jest takie obce. Trzęsie się. Wydaje Ci się, że wszyscy patrzą i albo Cię żałują, albo myślą – ojoj, przytyło się koleżance. Albo, co bardziej w tym naszym klimacie – ale się spasła! Zobacz, a taka ultramaratonka z niej była. A teraz grubaska. Wstydziłam się jak mnie chłopaki z ultra podnieśli do jednej fotki do gazety. Myślałam, że ważę tonę. Ale ten obraz siebie naprawdę mamy bardzo zniekształcony. Inni nie są aż tak okrutni i krytyczni, jak my same.

  • Pierwsze zdanie i już wiem, że ten tekst jest o mnie.. Ale w życiu nie pomyślałam, czytając wcześniej Twoje teksty, że możesz znać ten problem od podszewki!
    Dzięki za ten tekst. Mimo że jestem na podobnym etapie, trochę mi przypomniał, co we mnie siedzi. No i fajnie mieć sąsiadkę z takim lekkim piórem 🙂
    Trzymaj się ciepło i pozdrowienia dla pipetów 😉

    • 🙂 Dziękuję Ci ślicznie za dobre słowa. I cieszę się, że już nie jesteś w tej fazie mroku. A (wybacz, z pamięci do nazwisk jestem kompletnie do kitu) – sąsiadka z Hawajskiej czy z Sowiej? 🙂

  • Dziękuję, poczułam się jakby ktoś mnie przytulił albo poklepał po plecach. Ze mną było identycznie, tylko zdążyłam w międzyczasie bardzo sobie popsuć życie. Do wielu wniosków udało mi się już samej dojść, wiele rzeczy tym tekstem potwierdziłaś, jakby…ubrałaś w słowa. Ta droga długa jest…ale jak pięknie jest poczuć się wolnym człowiekiem. Dziękuję! Ściskam! 🙂

    • <3 Dziękuję Ci bardzo. To wiele dla mnie znaczy. Nie spodziewałam się tak dużego odzewu. Budujące jest to, że jak zaczynamy o tym rozmawiać to nagle czujemy się lepiej. Jest wsparcie. Trzymaj się!

  • Przeczytałam i – jak w poprzednich komentarzach – jestem pod wielkim wrażeniem. Bardzo dziękuję za ten tekst. Jesteś niesamowicie silna, że zdecydowałaś się o TYM mówić głośno. W czasach gdy wszyscy grają idealnych, wysportowanych, gdy nie wypada wspomnieć, że ma się ochotę na dodatkową porcję ciasta… Gdzie wszyscy mają siły ochotę na bieganie, ćwiczenia itp.
    Ja od kilku dobrych lat zmagam się z anoreksją. I niby chcę, niby nie chcę z tego wyjść. Ale cały czas zamykam się w swojej klatce, w swojej kontroli. I nie umiem zrobić kroku na przód. Cały czas tuptam pod sobą. Niby jem więcej, nie głodzę się jak kiedyś, staram się dbać o siebie, ale… ciągle w swoich granicach.
    Zamawiam książkę, którą polecasz! No i będę tu zaglądać:)
    Ach… gdy czytałam “Szczęśliwi biegają ULTRA” wydawałaś mi się niedościgłym wzorem, a masz problemy jak wiele z nas….

Trackbacks & Pings

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *